[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Teraz był w stanie ją zrozumieć.Briksja wskazała ścianę, którą szturmował.Jego wysiłki zostały już nagrodzone, gdyż przez kamienie przesączała się woda tworząc plamy wilgoci.- Robisz to, panie, bez zastanowienia - zauważyła dziewczyna - a skutek będzie taki jak po wyjęciu korka z wypełnionego bukłaka.Cały strumień wody runie prosto na ciebie.Marbon spojrzawszy na ścianę podniósł ręce i przeciągnął nimi po twarzy pokrytej smużkami potu, który wystąpił mu na czoło z wysiłku.Następnie, mrużąc oczy, zaczął się uważnie przyglądać zaporze.Wyglądał teraz jak człowiek.omotany być może przez czary, ale jednocześnie myślący o pewnych sprawach samodzielnie i mający własne zdanie.- To prawda, panie - Dwed zeskoczył do długiego suchego kanału i stanął obok mężczyzny.- Przebijesz się przez mur i porwie cię fala.- Być może.- w odpowiedzi Marbona słychać było mocne tony.Stukał zapamiętale grubszym końcem włóczni w kamienie.Tak jak Briksja przypuszczała, było już więcej wilgotnych plam niż parę chwil wcześniej.- Lordzie Marbonie.Dwed.wyjdźcie stamtąd.! - krzyknęła.- Zaczyna się!Niezupełnie świadoma tego, co robi, padła na kolana i schyliła się, żeby złapać Marbona za ramię - ponieważ on był bliżej - jednocześnie wyrywając mu włócznię.Potem, odrzuciwszy broń za siebie, mocniej chwyciła mężczyznę.Dwed zbliżył się z drugiej strony i wytężył wszystkie siły, żeby przyśpieszyć wejście swego pana na skarpę.Przez chwilę Marbon opierał się im obojgu.Całą uwagę skupił na ścianie.Potem uwolnił się od Dweda i sam dotarł na górę, gdzie przysiadł obok klęczącej dziewczyny.- Dalej, żywo! - teraz Marbon, także na kolanach, dosięgną! ręką Dweda i złapał go za kolczugę tuż przy szyi.Chwyciwszy mocniej, energicznym ruchem przyciągnął go do siebie.Razem z Briksja wydobył Dweda z rowu w samą porę.Plam na kamieniach przybywało i pojawiły się strużki wody.Naraz jedna, a potem druga siknęły, zamieniając się w strumienie tryskające z wielką siłą daleko poza podstawę muru i mknące w głąb kanału.- Na bok! - Marbon zamaszystym ruchem ramion zgarnął Briksję i Dweda i wycofał się z nimi znad krawędzi rowu.Uciekali niezdarnie na kolanach, byle dalej.Nagle rozległ się dziwny dźwięk.Briksja, która też jeszcze nie zdążyła się podnieść z klęczek, zobaczyła fontannę wody wzbijającą się ponad brzegami.Cała tama musiała zostać gwałtownie zmyta.Lord Marbon skoczywszy na równe nogi zrobił krok do tyłu, w kierunku spienionej rzeki, którą właśnie obdarzył wolnością; Dwed go nie odstępował.Nawet Uta przysiadła w pobliżu brzegu kanału i przyglądała się rwącym masom wody.Briksja, dołączywszy do reszty towarzystwa, zobaczyła, że strumień nie miał dalekiej drogi do przebycia.Uciekająca woda mogła się bowiem odbić od stoku doliny i popłynąć z powrotem do jeziora.Tymczasem jednak nowo powstały potok zniknął gdzieś całkiem blisko.Gdy do tego miejsca podszedł lord Marbon i spojrzał w dół, ujrzał sadzawkę, w której woda kłębiła się i wirowała, aż na powierzchni wytworzyła się warstwa piany.- Pod ziemią - mruknął.- Podziemna rzeka.Jednak nie poświęcił sadzawce zbyt wiele uwagi.Pośpiesznie wrócił nad jezioro.Woda uchodziła zeń jednostajnie i szybko.Ponad powierzchnię zaczęły już wyrastać wieżyczki.Jeden po drugim ukazywały się wierzchołki budowli.- An-Yak! Od tak dawna w ukryciu.- rozległ się nad rwącym potokiem triumfalny okrzyk lorda Marbona.- Troje i jeden.W końcu znaleźliśmy je - tak długo zaginione i bezskutecznie poszukiwane!Woda wciąż odpływała.Ociekające wilgocią mury wyrastały coraz wyżej.Briksja zauważyła, że wyłaniające się gmachy były zupełnie niepodobne do budowli, jakie widziała dotąd w swym życiu.Wynurzające się teraz przed jej oczami ściany ogradzały przestrzenie różnych rozmiarów i nic nie wskazywało na to, że kiedykolwiek pokrywały je dachy.W sercu tego labiryntu murów widoczne były dwie budowle, a pomiędzy nimi niewielka baszta, niewysoka, może nawet niższa od dworskiej strażnicy.Kiedy wody opadły, odsłaniając coraz więcej i więcej szczegółów, Briksja tylko mrugała oczami i przecierała je.To, co lord Marbon nazwał An-Yak, okazało się czymś nadzwyczaj osobliwym.Rozmieszczone na dnie jeziora budowle były małe - a mogli je oglądać jedynie z pewnej odległości, więc perspektywa zmniejszała jeszcze rozmiary.Briksja nie umiałaby powiedzieć, na czym polegała ta dziwność.Wiedziała tylko, że czuje się wielka, zbyt wielka, niczym olbrzymka przy budynkach przeznaczonych dla rasy znacznie niższych istot.Ropusze plemię było małe - no i posążek przedstawiciela tego gatunku pilnował szlaku wiodącego do An-Yak.Czyżby to było jakieś ich starodawne siedlisko - może świątynia? Briksja prawie że spodziewała się ujrzeć za chwilę, nad powierzchnią gwałtownie ubywającej wody, te ich pokryte brodawkami głowy oraz długie wąsy.Budowle były takiego koloru jak woda - zieleń łączyła się z błękitem.Barwy te nie w każdym miejscu miały jednakowy odcień.Na wilgotnych powierzchniach dawały się dostrzec smugi: jasne i ciemne, ciemne i jasne.Gmachy otaczały szerokie, wykonane z jakiegoś ciemnozielonego metalu obręcze, wysadzane kamieniami, które mogły okazać się szlachetne, bowiem chwytając światło słoneczne lśniły one płomiennie.Wyglądało na to, że długotrwałe zatopienie ani nie spowodowało zniszczeń, ani zaskorupienia budowli.Strumień ostatecznie zaniknął.Pośrodku jeziora, we wgłębieniu, nadal jeszcze stała woda podmywająca podstawy ścian, jednak kanał był już pusty.- Serce An-Yak! - Marbon zeskoczył z brzegu jeziora.Kiedy zdecydowanym krokiem ruszył naprzód, woda sięgała mu do kostek, kiedy zaś był w połowie drogi, miał ją już do kolan.Briksja zawołała za nim [ Pobierz całość w formacie PDF ]