[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Ile też razy w oczach zaczepionych mężczyzn wyczytała nietajony odruch niechęci i pogardy.Ile brutalnych słów uderzyło ją po twarzy.Brali ją ci, których twarze były napiętnowane tymi samymi znakami, co i ona.Pękały wobec niej wszelkie hamulce, opadały maski, rwała się w strzępy układność, brudny kłąb ciemnych pożądań wyciekał z obnażonych ciał, jak ropa płynąca z odkrytej rany, oplątywał ją swymi mackami, chłonął i ssał.Czasami przecież znajdowała nieomal zadowolenie w tym całkowitym i ostatecznym upadku.Czegóż może od życia żądać kobieta, od której nikt prócz krótkiej, nędznie opłaconej chwili rozkoszy niczego nie żądał? Nic się już stać nie może.Zanurzyć się więc w tę otchłań, dosięgnąć samego dna.Z pewnością tę właśnie zgodę na wszystko wyczytał w jej oczach Litowka, gdy bawiąc przed tygodniem w Warszawie spotkał Annę na ulicy.Zdziwiła się, że ją poznał.Nie widzieli się bowiem od dziesięciu przynajmniej lat.Stare dzieje ich łączyły.Anna żyła wówczas z Morawcem, stawiającym pierwsze dopiero kroki na terenie stolicy.Roman był młodszy od niej, miał dwadzieścia kilka lat, podobał się jej.Pociągał zuchwałością, mocnym ciałem, energią i tym nieuchwytnym błyskiem w oczach, który raz wydawał się cierpieniem, a kiedy indziej okrucieństwem.Niewiele wiedziała o jego przeszłości, prawdopodobnie burzliwej.Nie zwierzał się.Będąc szczerym, umiał jednocześnie być skrytym.Czym obecnie zajmował się - to oczywiście wiedziała.Ale to jej nie przeszkadzało.Wierzyła, że nie potknie się.Pieniędzy miał zawsze pod dostatkiem.Miała więc spokój, nie potrzebowała chodzić po ulicy.W tym właśnie czasie zaczął organizować pierwszą swoją bandę.Pewnego dnia przyprowadził nowego kompana.Był to Litowka.Przez kilka miesięcy chodzili na roboty razem i z kilku jeszcze innymi.Wkrótce jednak skończyło się to wszystko.Po jakiejś grubszej, krwawo zakończonej historii, banda Morawca rozpadła się.Paru chłopców wpadło, dostali po kilkanaście lat ciężkiego więzienia.O Romanie słuch przepadł, zniknął również Litowka.Spotkała go teraz dopiero.Dowiedziała się, że Morawca od lat już nie widział i w ogóle od dawna, zaraz po tamtej awanturze, skończył z podobnymi sprawami.Nie miał ochoty - wyznał - powędrować na szubienicę albo zginąć w więzieniu.Nie każdy ma szczęście Morawca.Zresztą i jego szczęście może pewnego pięknego dnia prysnąć jak łupinka.Osiedlił się więc na kresach wschodnich.Za pieniądze, które mu przypadły z podziału, wybudował domek i urządził sklep z wyszynkiem.Zadowolony był ze spotkania.Zaproponował kolację.Wstąpili razem do baru.Ciągle opowiadał o sobie.Ale Anna wiedziała, że szybko zdał sobie sprawę z sytuacji, w jakiej się znajdowała.Nie potrzebował pytać.Była ubrana źle, z tandetną jaskrawością, wyglądała niezdrowo; chciwie, choć starała się panować nad ruchami, rzuciła się na gorące jedzenie.Gdy zaproponował jej wyjazd do Sedelnik w wiadomym celu, zgodziła się bez wahania.Nie miała nic do stracenia.W Warszawie czekał ją tylko głód, a w niedalekiej przyszłości szpital lub żebranina pod kościołem.Ludzie? Uważała, że wszędzie są ci sami, jednakowo źli.Wolała więc o tym nie myśleć, cieszyć się raczej, że znajdzie się na wsi.W pewnym momencie, gdy wyobraziła sobie pola i lasy, krajobraz od tylu lat nie widziany, odżyły w niej bolesnym szarpnięciem najdawniejsze, rzadko budzące się wspomnienia.Wychynął z mroku czasu dzień wycieczki za miasto: niebo pogodne, zapach jaśminów, droga ocieniona rozłożystymi kasztanami, ujadanie psów.Ale zanim pośród tych migawkowych obrazów zdążyła zarysować się śmiejąca twarz Pawła Siechenia, Anna wstała szybko i spytała Litowkę: zatańczymy? W jego ciężkich ramionach, pod gorącym, wódką przepojonym oddechem, znikły oczy i usta, których wolała z odległości lat nie wywoływać.Zabawili w lokalu do późnego wieczora.Potem, po nocy, która dała Annie przedsmak tego, co ją czeka w Sedelnikach, wyjechali.Wieś powitała ją wichurą i deszczem.Autobus ugrzązł po drodze w błocie, przyjechała do Sedelnik ledwie żywa ze zmęczenia.Tego samego wieczoru Litowka kazał jej wyjść do gości i śpiewać.Gdy opierała się, obrzucił ją ordynarnymi przekleństwami, potem zaczął bić.O, miał w tym wprawę.Znać było szkołę Morawca.Przewrócił Annę na łóżko, jedną dłonią zatkał jej usta, a bił drugą zwiniętą w kułak, spokojnie, równo, nie spiesząc się.Puścił ją, gdy się przestała szamotać, i wyszedł zamknąwszy drzwi na klucz.Następny dzień przeleżała w łóżku.Nikt do niej nie zaglądał.Jedzenia nie przyniesiono.Pod wieczór, gdy gospoda napełniła się gwarem, a radio zabrzmiało wesołymi melodiami, Litowka wpuścił do pokoju trzech pijanych chłopów.Po tym wieczorze Anna zaczęła myśleć o ucieczce.Nie miała jednak pieniędzy.Kilkadziesiąt złotych, cały jej majątek, jeszcze w Warszawie wziął na przechowanie Litowka.Ukraść nie miała gdzie.Zadenuncjować starego? Nie, wszystko, tylko nie to! Zbyt bała się policji, śledztwa, przesłuchiwania, ciągania po sądach.Była zresztą pewna, że w podobnym wypadku Litowka umiałby wyjść obronną ręką, a ucierpiałaby tylko ona.Trudno.Musiało już tak zostać.Wygasł w niej bunt.Zaczęła bez sprzeciwu wykonywać wszystko, czego Litowka żądał.Okazało się zresztą, że nie żądał wiele, a przynajmniej nic ponad to, co czyniła Anna w ciągu wielu lat w Warszawie.Dopiero po kilku dniach, gdy porządek dnia ułożył się w pewną normę, zrozumiała, że chociaż nieświadomie, tym jednak mocniej łączyła zmianę miejsca ze zmianą życia w ogóle.To ta zawiedziona, a tak późno odkryta nadzieja uczyniła z paru pierwszych dni w Sedelnikach nieznośny koszmar.Cóż znaczy jednak zmienić miejsce? Los, który w sobie niesiemy, każdy skrawek ziemi upodobni do poprzedniego.Gdziekolwiek zatrzymamy się, zawsze i natychmiast znajdą się ludzie, których pod innymi postaciami znaliśmy dawniej.Iluż Grzegorzów Litowków prowadziła Anna w późną noc po wąskich i ciemnych schodach do swego pokoju? Ilu Jabłońskich, trzymając ją w ramionach, zwierzało się z brudnych przeżyć? Ile pijanych ciał kołysała na swoich piersiach i biodrach? Nic się nie zmienia.Czasem zdaje się, że życie wcale naprzód nie biegnie i długi ciąg lat obraca się w jednych ścianach, wśród zbiegowiska tych samych twarzy [ Pobierz całość w formacie PDF ]