[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Tam, tysiąc metrów pod nami, ludzie starali się żyć.Na tej spustoszonej, zestepowiałej ziemi, pośród ruin i resztek starego świata.Co takiego tkwi w człowieku, że cokolwiek się stanie, zawsze gotów jest zabrać się do uprzątania ruin? Jak te pustynne porosty - kłębki zechniętego ciernia, którymi wiatr ciska na prawo i lewo przez całe lata, ale niech tylko poczują odrobinę wilgoci, niech na moment dotkną żyźniejszej ziemi, już wypuszczają pędy, chwytają korzonkami grudy podłoża, chłoną z niego życie - i w pośpiechu, póki trwa łagodna, życzliwa pora deszczowa, starają się wypuścić nowe cierniste odrosty, które podejmą ich tułaczy los na wietrze.Z ludźmi tak samo.Dopiero co ustały walki - a już ciągną na tę umęczoną ziemię.Budować tu domy, znajdować kobiety, chronić je, walczyć o życie.To była ta fala - ta fala, która mnie niosła.Ci prości, zwykli ludzie, gotowi zdać się na moją opiekę, na moją władzę.A ja nie będę ich dusił podatkami, nie będę pasł na ich krzywdzie urzędasów, dworaków, nie będę się starał nachapać i uciekać z nakradzionym dobrem, jak demokratyczni politycy.O nie! Wiedziałem - ta ziemia zakwitnie.Już, wystarczyło ogłosić, że każdy, kto tu osiądzie, będzie wolny, zobowiązany tylko do lojalności i równej dla wszystkich opłaty na wojsko - a ciągnęli zewsząd.Warto było znieść wszystko.Nawet upokorzyć się przed muslimami, nawet ryzykować.Trzeba było się ugiąć, by zwyciężyć.Ale gdy tak siedziałem na pierwszym fotelu, tuż za przepierzeniem dzielącym kabinę pasażerską od sterówki, gdy wpatrywałem się w ziemię pod sobą, troski pozostały gdzieś daleko, stały się nieważne - wiatr wypełnił skrzydła i niósł, niósł mnie coraz wyżej.Niech tylko minie tych kilka lat, niech odbuduję Tulczyn, fabryki zbrojeniowe i niech zdobędę pieniądze na strategiczne lotnictwo, na systemy szybkiego ostrzegania.Niech obejmę swą władzą Polskę, a tam przecież ludzie tylko o tym marzą, przywitają jak zbawienie - wtedy zobaczą muslimy, co sobie robię z przysiąg i hołdów.Tak, to jeszcze mnóstwo pracy.Stworzyć cały aparat państwa, ustanowić tyle praw, tyle służb.Ale jeśli umiał to analfabeta Karol Wielki, jeśli umieli Chrobry czy Krzywousty - dlaczego nie mógłbym tego umieć ja, gdy oto znowu świat obraca się i odmienia swą postać?I tak uniesiony ponad ziemię dostrzegłem niebieską nitkę Dniestru, a za nią już zaczynało się moje władztwo, moja ziemia, umęczona suszą, obrócona w step, zgliszcza i perzynę, splugawiona przez bejów, kamandirów, Potapowów, ale wciąż urokliwa, pełna jarów, pól i wzgórz, wciąż śmiejąca się do mnie.A tam, za kolejną błękitną nicią już czekała Chortyca i mój sztab, i zrezygnowany Łarycz, dożywający swych dni na stanowisku, i kobieta, która da mi i tej ziemi następcę.Odetchnąłem głęboko, niesiony wiatrem, niesiony marzeniem, unoszony wciąż wyżej i wyżej, jakby sam Bóg chciał, żebym mógł spojrzeć na tę ziemię z tak wysoka, jak on, i zobaczyć, i raz na zawsze zapisać to sobie w duszy, jak tam, na dole, pośród szarych, malutkich jak mrówki, zabieganych ludzi - jak tam na dole jest straszliwie, niesamowicie, niewiarygodnie wręcz pięknie.maj 1993Czerwone dywany, odmierzony krokWcale nie chcę tutaj być.Białe, zdobione stiukami ściany, kasetonowy sufit, ogromne lustra w złoconych, stylizowanych na barok ramach.Taki sam pseudobarokowy ornament na drzwiach.Jeden z ochroniarzy trzyma już rękę na masywnej, mosiężnej klamce, czekając na polecenie Tourilla.Ten ostatni jeszcze obchodzi mnie uważnie, o krok, lustrując twarz, węzeł krawata i sposób, w jaki trzymam dłonie.Ogląda mnie, jak pracownik domu pogrzebowego ogląda po raz ostatni upudrowanego do trumny trupa, zanim otworzy drzwi żałobnikom.Wreszcie Tourill zajmuje swoje miejsce, o pół kroku za moim lewym ramieniem, drzwi otwierają się i wyćwiczonym krokiem, odpowiednio wolnym, by stworzyć wrażenie dostojeństwa, i odpowiednio szybkim, by okazać prężność i energię, wpływamy po czerwonej ścieżce dywanu w blask telewizyjnych halogenów.Mam ochotę skrzywić się, wzdrygnąć z niechęcią, ale moje rysy pozostają nieruchome, zastygłe w wystudiowanym, trenowanym długo wyrazie optymizmu i pewności siebie.To coś więcej niż wyraz twarzy; to obrona przed gęstwą wymierzonych we mnie drapieżnie obiektywów i mikrofonów próbujących rozdrapać pokrytą makijażem skorupę, zatopić się jak najgłębiej we wnętrznościach.Nie odróżniam w ciżbie poszczególnych sylwetek - nie dlatego, że oślepiają mnie halogeny.Umiem, patrząc na ludzi, nie rozpraszać uwagi na pojedyncze osoby, dostrzegać całość, grupę.To szczególny talent.Właśnie on pozwolił mi osiągnąć w życiu to, co osiągnąłem.Gwar cichnie z wolna, gdy zbliżam się do mikrofonu, Tourill spoza moich pleców wymienia z dziennikarzami jakieś znaki.Mistrz ceremonii: on będzie ustalać, kto i kiedy może zadać mi pytanie, nagradzając tym prawem tych, którzy relacjonują negocjacje uczciwie, i karząc oszczerców.Ale to dopiero za chwilę, po oświadczeniu.Patrzę śmiało wprost w wyblakłe, rybie oczy kamer i myślę o was, przyczajonych za ich pozbawionym wyrazu połyskiem.Jesteście tam, wiem.Cokolwiek byście o mnie mówili, nie możecie się powstrzymać od spoglądania w telewizor.Przyciągam was z magnetyczną, nieodpartą siłą, możecie palić moje kukły, ale stawicie się w komplecie na każde kolejne wydanie „Wiadomości", oczekując w napięciu tych kilku słów o postępie rokowań.Co miałem powiedzieć? Nagła pustka w głowie.Wszyscy umilkli, zapada coraz głębsza cisza.Coś powinienem powiedzieć, czuję to w piersiach, niemal na języku, ale milczę.Otwieram usta, lecz starannie przygotowane, wyważane długo słowa rozpłynęły się gdzieś bez śladu.Zamiast tego widzę, jak za mną jeden z ochroniarzy płynnym, wyćwiczonym ruchem unosi pistolet do mojej potylicy.W jaki sposób mogę go widzieć, skoro stoi on dokładnie za moimi plecami? Nie wiem.Widzę.Ułamek sekundy później dostrzega ten ruch cała sala, Tourill szarpie się w nagłym półobrocie, ludzie otwierają usta do krzyku, zaczynają unosić ręce.Nieme zaskoczenie w oczach -wszystko w ułamku sekundy, gdy ochroniarz pociąga za spust.Nie słyszę huku ani nie czuję bólu, kiedy strumień ognia rozsadza mi czaszkę, zbryzgując garnitury i twarze krwawym kisielem.Tylko nagle spływa na mrie jakaś niewiarygodna, nie doświadczona nigdy w życiu ulga.Czuję się lekki, wolny jak ptak, szczęśliwy - całe tony noszonego mozolnie, na wpół zapomnianego ciężaru poleciały w przepaść, rozpiera mnie nagła radość, chce mi się podskakiwać, krzyczeć, śmiać [ Pobierz całość w formacie PDF ]