[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Ciężkie pociski padały zaraz za liniamiokopów albo pomiędzy nimi, jakby wróg taką nagonką próbował wszystkichprzepłoszyć na pierwszą linię.Gdy zrozumiał, że nie znajdzie okularów, znienacka podsunęła mu je rękaKimballa.- Przydadzą się, jak sądzę? - zagadnął sierżant, ignorując rozkołysanywokół chaos.- Z całą pewnością.Dziękuję.- Rylan odetchnął z ulgą.- Wiele razy widziałem - dorzucił Kimball miękkim tonem - jak przykrewrażenie sprawia człowiek, który nie jest w stanie dostrzec tego, co trzeba.Jego słowa uderzyły Rylana.Na moment zapomniał o grozie strzelającejartylerii.A sekundę pózniej z ciemnego nieba wyleciała krótka włócznia odrzewcu z czarnego drzewa i przebiła od barku aż po pachwinę żołnierzastojącego kilka kroków od nich.Nieszczęśnik odetchnął głębiej, a potem opadł nakolana, martwy.- Idą! - wrzasnął ktoś i jego towarzysze rozproszyli się, wskakując nastopnie strzeleckie, do stanowisk umocnionych i obserwacyjnych.Z okopu łącznikowego wybiegła dodatkowa obsada.W gniezdzie erkaemuzaterkotał lewis.Rylan poświęcił zabitemu jedno spojrzenie - chciał zachować go w pamięci,jak każdy poległy na to zasługiwał - a potem śladem innych wdrapał się na stopieństrzelecki, żeby wyjrzeć nad parapetem.Nigdy wcześniej nie słyszał, aby na tymfroncie używano włóczni.W półmroku, jaki panował w tym nierealnym miejscu, przedpole wydawałosię zupełnie puste.Nad zmacerowaną ziemią podnosiły się jedynie nierównecienie, budzone bliskimi i dalekimi flarami.Niekiedy przetaczał się welon mgły,poruszany niewyczuwalnymi podmuchami.I właśnie wśród tych cieni, zza mgły,podniósł się jakiś dzwięk, nie od razu łatwy do wychwycenia.Nie przypominałmiarowego tupotu setek stóp w wojskowych butach ani nawet pułkowej orkiestry,choć Rylan słyszał o takich, co czasami dawały występy w okopach, aby podnieśćmorale i zapewnić szeregowcom choć odrobinę rozrywki.Ten odgłos był zupełnieinny.Najpierw pobrzmiewał w nim wysoki ton piszczałek, potem bębny, a w śladza dudnieniem niósł się coraz głośniejszy wrzask.Mgła nad ziemią niczyją zgęstniała, chociaż z tyłów wystrzelono więcejflar, które, kołysząc się, powoli opadały.Naraz w polu widzenia Rylana pojawiłsię tłum.Inne określenie po prostu nie pasowało, bo żadna tyraliera, nawet wczasach księcia Wellingtona, nie byłaby tak gęsta.Parło ku niemu mrowie bosychpostaci spowitych w przybrudzoną biel.Aopotały ich długie burnusy z wyszytymigeometrycznymi wzorami, przewiązane pasami materiału dżibby, na głowachjaśniejszymi plamami odcinały się turbany i zawoje.Nie nosili mundurów aniwspółczesnej broni, tylko okrągłe tarcze, najpewniej pokryte skórą, a takżemiecze, szable i włócznie, w ostateczności zaś ogromne muszkiety na słonie, któredo strzału należało oprzeć na trójnożnym forkiecie.Nad masą napastnikówpowiewały flagi, o kolorach zafałszowanych sztucznym światłem, ale niemalczytelne.Czarna.Ciemnozielona.Jasnozielona.Rylan skonstatował ze zdumieniem, że chociaż nigdy wcześniej ich niewidział, zna ten obraz, kreślony w nieskończoność w opowieściach bywalcówklubów i kasyn oficerskich, relacjach dziennikarzy i podróżników, odtwarzany narycinach i obrazach przez tamtych, którzy musieli mu niegdyś stawić czoło albopo prostu wyobrażali go sobie ze zdumieniem lub trwogą.Te nazwy krążyłymiędzy ludzmi jak błyszczące, wytarte dotykiem palców monety.Tamai.Chartum.Abu Klea.Atbara.Omdurman.Każda wołała do niego setkami głosów.Tymczasem tamci przybliżali się powoli, lecz nieubłaganie, jak oglądana zdużej odległości lawina.Krzyczeli, czasem w zupełnej kakofonii, czasempopadając w zgodny ton, szybko przechodzący w mrukliwe, hipnotycznezawodzenie.Przed szeregi wysforowały się pojedyncze sylwetki.Rylan wpierwszej chwili wziął je za rodzaj harcowników czy zwiadowców, szybko jednakzrozumiał, że to tancerze.Drobne, bezradne figurki, wywijające szaleńczokończynami, wyraznie pogrążone w transie i prowadzące na sznurku wielką armię.W połowie diabły, w połowie dzieci.Potrząsnął głową, na krótko zapominając o niebezpieczeństwie, uwiedzionyprzez to hipnotyczne widowisko.Oni zaś zaczęli przyspieszać, nierówno i bezplanu.Gdzieniegdzie ze zwartego tłumu wysuwały się białawe fale.Z ich głębidobywał się jeszcze głośniejszy wrzask, jakby biegnący chcieli dodać sobieodwagi albo uzewnętrzniali jakąś pierwotną furię.I szli, szli coraz szybciej, ażzerwali się do biegu, ciskając bronią ze zbyt wielkiej odległości lub strzelając naoślep.To było czyste szaleństwo, chłodno skonstatował Rylan, o nieboprzewyższające zle skalkulowany hazard poprzedniego natarcia Niemców.Ichociaż po tej stronie świtu wszystko, nawet ta wieczna noc bez wschodu słońca,mogło być zupełnie inne, przecież nadal istniała linia dzieląca obłęd od rozumu.Na obsadzie okopu atak nie zrobił jednak większego wrażenia.Kiedy Rylanna nich spojrzał, wydało mu się, że to szaleństwo stanowi jedynie część ichzwykłej, codziennej rutyny.Czekali jak na paradzie, żując tytoń i spoglądając naprzedpole ponad ramkami celowników, podczas gdy z tyłu ktoś suchym tonempodawał zasięg obsłudze lewisa.Przemknęło mu przez myśl, że chociaż patrząprzed siebie, nic nie widzą z przemęczenia albo otępienia.Lecz zaraz potemzaterkotały zgodnie lewisy i vickersy, a wkrótce potem zagrały również enfieldy.Palba szła za palbą, bez żadnych przerw, bo wobec tego mrowia celowaniestawało się niepotrzebne.%7łołnierze strzelali z frenetyczną energią, wykorzystującsztuczkę ze ściąganiem spustu małym palcem, bez zdejmowania ręki z zamka.Amunicji mieli mnóstwo, w zasobnikach i w skrzyniach tuż pod ręką, więc nie jejbrak zaczął ich w końcu ograniczać, ale rozgrzanie broni.Solidnie wykonaneenfieldy coraz bardziej skwierczały, a nienawykłe do takiej intensywności ogniazamki zacinały się.Ale i z tym szybko sobie poradzono.Po wymianie okrzyków ikomend pojawili się w okopie żołnierze z zarzuconymi na ramiona pękamikarabinów z innych pododdziałów i ilość ołowiu, pakowana w nacierającegofanatycznie wroga, ani na chwilę nie malała.Na przedpolu śmierć hulała teraz ze znacznie mniejszym skrępowaniem niżpoprzednio i ten widok w pewien pokręcony sposób skojarzył się Rylanowi zestarym Hobdenem.Ich ogrodnik miał starą kosę z zardzewiałego i startego żelaza,którą każdej wiosny ostrzył z namaszczeniem.We właściwym czasie ruszał z niąna łąki i przemierzał je krok za krokiem, wykonując miękkie zamachy.Nigdy sięnie oglądał za siebie, aby sprawdzić, czy łany traw leżą, jak sobie zamierzył.Niemusiał.Tutaj śmierć była starym Hobdenem.Ogień karabinów maszynowych ibroni ręcznej żął biegnących ludzi nie pojedynczo, ale grupami, jak niewidzialnakosa odmierzająca monotonne, długie cięcia.Jeden szereg albo dwa czy trzynaraz, gdy mocne pociski przebijały ludzi na wylot.Potem do karabinówdołączyły mozdzierze, rozrywając front biegnącego tłumu.Ale dla tamtych nic sięnie liczyło.Pędzili coraz szybciej przez podziurawioną ziemię niczyją, wyjąc jakwataha piekielnych demonów.Pociski nie zawsze ich powstrzymywały [ Pobierz całość w formacie PDF ]