RSS


[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Nie miałem przy sobie broni.Poraziło mnie wspomnienie wszystkiego, co widziałem od 1939 roku.Zamknąłem oczy.Potem szedłem, biegłem, płacząc dotarłem do naszej polany.Bolek czuwał przy mnie przez cały dzień; byłem zupełnie za­łamany.Te dzieci, ci ludzie, których ujrzałem rano, to była moja rodzina, moja matka na kolanach, pohańbiony ojciec, bracia skazani na śmierć, wyznaczeni do Majdanka lub Tre-blinki.- Musimy się zemścić, Bolek!Obmyśliłem zasadzkę.Wiadomo było, że Niemcy otrzymu­ją wiele anonimowych donosów.Bolek napisał do nich, poda­jąc nazwę wsi, gdzie rzekomo ukrywają się Żydzi.Czyhałem dniami i nocami, nie bacząc na mróz i sypiący na mnie śnieg.Żywiłem się śniegiem i wódką; nie chciałem zejść ze swego stanowiska ani pozwolić się zastąpić.Wreszcie zjawili się.Brutalni, butni esesmani.Szli przez wieś z karabinami w pogotowiu.Towarzyszyła nam Nadia, młoda Rosjanka z naszego ugrupowania.Podniosła się z miej­sca jednocześnie ze mną i ruszyliśmy im na spotkanie, a gdy nas spostrzegli, rzuciliśmy się do ucieczki w las.Zaczęli strze­lać, wrzeszczeli:- Halt, Jude, halt!Przed nami były drzewa, a za nimi Bolek, Grzegorz, Kot i Kruk.Położyliśmy ich trupem co do jednego.Wszystko mu­siało odbyć się bez świadków, tylko czarne zwłoki czerwieniły śnieg.Podchodziłem kolejno do każdego z nich, rozluźniałem zaciśnięte na karabinach palce.Zbliżył się Bolek.- Pomściliśmy ich - rzekł.Potrząsnąłem głową.Nigdy nie będziemy pomszczeni, śmierć ludobójców nie darzy życiem, zemsta jest zawsze gorzka.- Gdybyśmy nawet wybili ich wszystkich, nie wskrzesi to moich braci, Bolek.Usiadłem na śniegu.Iluż ich jest w dołach Majdanka, Tre-blinki, ilu nie odrodzi się już nigdy? Co za spustoszenie, co za szaleństwo! Ja też musiałem zabijać, aby zapobiec masa­krom.Zabijać te bestie o ludzkich twarzach.- My też zabijamy, Bolek- No to co? Nie mamy wyboru.Miał rację.Zostawiliśmy ich półnagich na skraju lasu.Pod koniec zimy front przybliżył się.Czołgałem się w błocie ku szosom, którymi przejeżdżały ciężarówki wiozące ran­nych z Rosji.Konwoje jechały w stronę Lublina.- Wieją, widzisz, Mietek?Bolek szalał z radości.Urządzaliśmy spieszne napady, po czym znikaliśmy w lesie.Pewnego dnia, wcześnie rano, nad naszym obozem koło Ramblowa przeleciał niziutko samolot.Wdrapałem się na szczyt sosny, a gdy wracał, strzeliłem jed­nocześnie z towarzyszami, celując w silnik i pilota.W sno­pach czarnego dymu i wysokich płomieni runął w las, obala­jąc drzewa.Krzyczałem triumfalnie: Hurra! Ale wkrótce po­tem nasi prześladowcy wrócili.iym razem samoloty były bardzo liczne.Moczar zwołał nas i objął dowództwo.Było nas w lesie kil­kuset, zobaczyłem partyzantów sowieckich ze zgrupowania kapitana Czepigi.- Będzie ciężko, towarzysze!Wywierciłem jamę pod drzewem; inni chowali się wśród gałęzi.Czekaliśmy w milczeniu, czas się dłużył; potem usłysza­łem ich wrzaski i zobaczyłem, jak skaczą od drzewa do drze­wa.Byli to esesmani z dywizji Wiking, zapewne pijani, skoro odważyli się wejść do naszego lasu.Żyć, Mietek, i zabijać, że­by żyć, takie jest prawo.Celowałem, strzelałem, podobnie jak inni.Bez litości, bez żadnych względów.Zabijać, żeby żyć.Trzaskała kora, jęczały rozdarte drzewa, ludzie ryczeli.Zabi­jać, żeby żyć.Moczar rzucił rozkaz: ;- Ruszajcie, towarzysze!Wyskoczyłem z mojej jamy i z krzykiem biegłem wśród drzew na ich mundury, na ich twarze, karabiny i noże.Krzy­czałem, żeby zabijać.Ze mną krzyczeli pomordowani w Tre-blince, ci z getta, z Zambrowa, z Białegostoku.Przyjdź, ojcze, powstań i wydaj okrzyk! Wstań, Rywko, i ty Pawle, i ty rudo­włosy towarzyszu, ł ty Soniu! Oni albo my.Bestie lub ludzie.Zabijać, żeby żyć.Wypłoszyliśmy ich z lasu, ale zostali na polach i na dro­gach, a gdy zapadła noc.ich rakiety rozdzierały ciemność.Odszukałem Bolka, który trzymał się blisko Moczara i Grze­gorza.- Musimy stąd wyjść przed świtem - powiedział Moczar.W nocy pomagałem grzebać zmarłych.Przysypywaliśmy ich cienką warstwą ziemi.Potem zacząłem się czołgać w stronę niemieckich wartowników, słyszałem ich oddechy i suchy ka­szel.Gdy rakiety opadały wolno na ziemię, nie ruszałem się, wtapiałem się w czarną, błotnistą ziemię, potem znów posuwa­łem się naprzód.Nasłuchiwałem kaszlu.Zabijać po cichu.Prześlizgnąwszy się między szponami oddziału SS, przedo­staliśmy się do sąsiedniego lasu, wynosząc naszych rannych.Oni albo my.Tym razem my.Każdy dzień świadczył teraz o ich porażce.Uciekali, nie próbując nawet atakować, starając się jedynie nas ominąć i wymknąć się z lasu.Nasze znaczenie rosło, stawaliśmy się armią.Miałem prawo do munduru.Pewnego dnia generał Rola, który przyjechał z Warszawy, zgromadził nas na pola­nie.Stanął przed nami w białym płaszczu i czapce osłaniają­cej okrągłą twarz.- Towarzysze, partyzanci - zaczął - zwycięstwo.Nie słuchałem dalej.Skończył się jeden etap.Radzieccy jeńcy, którzy uciekli z niewoli, wrócą do swojej armii.Polacy do miast i wiosek, gdzie oczekiwały ich rodziny.Gdzie było moje miasto, moi bliscy? W Nowym Jorku miałem babkę, ale nie pamiętałem nawet, jak ona wygląda, a wszędzie indziej pustynia.Oprawcy zostawili mnie jak samotne drzewo w wy­rąbanym, spustoszonym lesie.Nie mogłem tkwić tu bezczyn­nie, musiałem ruszyć dalej.Generał Rola chodził wśród nas, rozdzielając awanse.Mo­czar zrobił dwa kroki naprzód - awansował na pułkownika, Bolek i inni również występowali z szeregu; gdy przyszła moja kolej, generał uściskał mnie - dostałem porucznika.Wieczorem piłem z Moczarem.- Dwóch Mietków, obaj awansowani - powtarzał Bolek.l- Nie jesteś wesoły, Mietek - rzekł Moczar.Jak mogłem weselić się, mając w pamięci swoich bliskich?- Nie zapominaj, Mietek, nasze zwycięstwo polega na tym, że tu jesteśmy, że jeszcze tu jesteśmy - ofuknął Bolek, obej­mując mnie ramieniem.Wódka pomogła mi otrząsnąć się ze smutku.Bolek miał rację: jedno drzewo wystarczy, by odrodził się cały las.Piłem, śpiewałem wraz z innymi.Uściskaliśmy Moczara, który uda­wał się do Warszawy i w Kieleckie.Tam również byli party­zanci.W kilka dni później ujrzeliśmy na szosie długie kolumny żołnierzy.Z przepasanymi przez pierś kocami szli, ciągnąc za sobą karabiny maszynowe na kołach, podobne do tych, które mieli partyzanci generała Fiodorowa, Na ten widok wyszliśmy z lasu, machając rękami; nasi Rosjanie biegli najszybciej.„Towariszczi" - krzyczeli.Żołnierze zatrzymali się.„Na Ber­lin! - wołali.- Na Berlin!"Wybiegłem wraz z innymi na szosę.Ten młodziutki żoł­nierz, spoglądający ze zdziwieniem, jak wkoło niego skaczę, też kroczył po zwycięstwo.Grzegorz przegrupował nas i szli­śmy dalej z oddziałami radzieckimi [ Pobierz całość w formacie PDF ]
  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • wblaskucienia.xlx.pl