RSS


[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Za biurko służył mi poobijany najprostszy mebel, zapewne pochodzący z jakiejś likwidowanej szkoły, złożony z dwóch drewnianych pudeł połączonych blatem.Po obu stronach znajdowały się po trzy szuflady i wszystkie nawet dały się wyciągnąć, choć nie bez wysiłku.Po drugiej stronie biurka stały już dwa typowe składane krzesła dla klientów, jedno czarne, a drugie w odcieniu zieleni, jakiego chyba jeszcze nigdy nie widziałem na oczy.Ściany, nie odnawiane co najmniej od dziesięciu lat, po­krywała gruba warstwa farby olejnej, nierówno wyblakła do koloru cytrynowego.Tynk był popękany, we wszystkich kątach pod sufitem niepodzielnie królowały pająki.Jedyną ozdobę ścian stanowił oprawiony w ramki plakat z lipca tysiąc dziewięćset osiemdziesiątego ósmego roku, zachęcający do udziału w Marszu na Rzecz Sprawiedliwości.Dębowe klepki podłogowe miały mocno zaokrąglone kanty, co świadczyło o ich znacznym zużyciu.Ostatnio ktoś tu musiał pozamiatać, w rogu wciąż stała szczotka ze śmietniczką, jakby w ten sposób chciano dać do zrozumienia, że gdyby kurz całkiem obrzydził mi życie, mogę zrobić użytek z tego sprzętu.Upadłem nisko.Gdyby owego niedzielnego ranka mój ukochany brat Warner zobaczył mnie w tym otoczeniu, trzęsącego się za biurkiem, zapatrzonego w poczerniałe pęknię­cia na ścianach, no i zamkniętego na cztery spusty, żeby nie paść ofiarą potencjalnych klientów, z pewnością wygłosiłby tak kwiecistą mowę, że nawet bym nie szukał kontrargumentów.Nie wyobrażałem sobie, jak by to przyjęli moi rodzice.Owa myśl przypomniała mi, że powinienem do nich jak najszybciej zadzwonić i przekazać wstrząsające wieści, choćby tylko w celu podania nowego adresu.Śmiertelnie przeraziło mnie głośne łomotanie do drzwi.Wyskoczyłem z fotela, nie bardzo wiedząc, jak postąpić.Oczami wyobraźni widziałem bandę bezdomnych zamierzających mnie obrabować.Kiedy łomotanie się powtórzyło, podsze­dłem do drzwi, za którymi stał tylko jeden człowiek.Przytykał nos do zakratowanego okienka, usiłując coś dojrzeć wewnątrz.Był to Barry Nuzzo, również rozdygotany, również tylko po części z zimna.Pospiesznie odsunąłem zasuwki i wpuściłem go do środka.- Boże, co za nora! - jęknął żałośnie, rozglądając się po sali ogólnej.- Przytulne gniazdko, prawda? - odparłem, dokładnie za­mykając za nim drzwi.Starałem się otrząsnąć z zaskoczenia i zgadnąć, co oznacza ta wizyta.- Autentyczny śmietnik - mruknął, uśmiechając się iro­nicznie.W zamyśleniu ściągnął rękawiczki, obszedł biurko Sofii, łypiąc podejrzliwie na sterty teczek, które w każdej chwili mogły runąć lawiną na podłogę.- Do maksimum ograniczamy koszty, żeby jak najwięcej forsy pozostało na nasze pensje - wyjaśniłem, przypomniawszy sobie krążący w kancelarii Drake’a i Sweeneya stary żart o tym, że jeśli wspólnicy zaczynają narzekać na zbyt wysokie koszty ogólne, to znaczy, iż zamierzają zmienić wystrój swoich gabinetów.- Zatem przeszedłeś tu dla pieniędzy? - spytał, nie prze­stając się uśmiechać.- Oczywiście.- Naprawdę odjęło ci rozum.- Znalazłem swoje powołanie.- Rozumiem.Słyszysz anielskie głosy.- Po to tu przyszedłeś? Żeby mi oznajmić, że zwariowałem?- Dzwoniłem do Claire.- I co ci powiedziała?- Podobno się od niej wyprowadziłeś.- To prawda.Bierzemy rozwód.- A co się stało z twoją twarzą?- Odpaliła poduszka powietrzna.- Ach, tak.Zapomniałem.Mówiono mi o tej stłuczce.- Rzeczywiście doszło do lekkiej stłuczki.Rzucił płaszcz na oparcie krzesła, ale błyskawicznie go podniósł.- I także, żeby zaoszczędzić na kosztach, całkowicie zrezyg­nowaliście z ogrzewania?- Kaloryfery grzeją co drugi miesiąc.Ruszył w głąb korytarza, zaglądając ciekawie do otwartych pomieszczeń.- Kto to wszystko finansuje? - zainteresował się.- Fundacja.- Podupadająca?- Owszem, nawet szybko.- Jak tu trafiłeś?- Nasz Pan tu zaglądał, ci ludzie go reprezentowali.- Aha, nasz Pan.- urwał na chwilę, popatrzył na ścianę i zapytał: - Sądzisz, że naprawdę byłby gotów nas pozabijać?- Chyba nie.Nikt nie chciał go wysłuchać, wszyscy traktowali go jak pozbawionego praw bezdomnego.A on miał nam coś do powiedzenia.- Czy choć raz przyszło ci do głowy, żeby się na niego rzucić?- Nie.Zastanawiałem się tylko, czy nie wyrwać mu pis­toletu i nie zastrzelić Raftera.- Szkoda, że tego nie zrobiłeś.- Nic straconego.- Masz tu kawę?- Jasne.Siadaj.Nie chciałem go wprowadzać do kuchenki, najobskurniejszego ze wszystkich pomieszczeń.Pospiesznie znalazłem jakąś szklankę, wymyłem ją, napełniłem kawą i zaprosiłem Barry’ego do mojego pokoju.- Ładny gabinet - rzekł, rozglądając się dookoła.- Wreszcie wiesz, gdzie wszystkich twardzieli kopie się po tyłkach - odparłem z dumą, zajmując miejsce w swoim foteliku.Krzesełko groźnie zaskrzypiało pod ciężarem Nuzzo.- Naprawdę o czymś takim marzyłeś podczas studiów? - spytał z niedowierzaniem.- Już nie pamiętam, jak to było na studiach.Od tamtej pory zbyt wiele czasu poświęciłem na wystawianie rachunków klientom.Spojrzał mi wreszcie prosto w oczy, bez tego ironicznego uśmieszku.Mimo woli przyszło mi na myśl, że Barry także ma mikrofon ukryty w ubraniu.Skoro Hector przyszedł na spotkanie z urządzeniem podsłuchowym, mogli podobnie wykorzystać Barry’ego.Raczej nie zgłosił się do tego zadania na ochotnika, wystarczyło jednak trochę go przycisnąć.Ostatecznie byłem teraz wrogiem kancelarii.- A więc trafiłeś tu, podążając tropem Pana? - zaczął.- Tak.- I co odkryłeś?- Bawisz się ze mną w kotka i myszkę, Barry? Nie wiesz, co się dzieje w firmie? Zastawiacie pułapkę, czy może chcecie mnie od razu zgarnąć?Przygryzł wargi, a po chwili pociągnął ostrożnie łyk kawy.- Co za paskudztwo - mruknął z taką miną, jakby chciał ją wypluć na podłogę.- Ma jedną zaletę, jest gorąca.- Przykro mi z powodu Claire.- Dzięki, ale raczej nie o niej chciałeś rozmawiać.- Zaginęły akta, Michaelu.Wszyscy z zarządu twierdzą, że to ty je ukradłeś.- Kto wie, że tu przyszedłeś?- Moja żona.- Nie przysłali cię z firmy?- Nie.Uwierzyłem mu.Przez siedem lat byliśmy przyjaciółmi, kiedyś nawet dość bliskimi.Ostatnio jednak obu nas bez reszty pochłaniała praca.- Na jakiej podstawie twierdzą, że to ja je ukradłem?- Podobno te akta mają coś wspólnego z wyczynem Pana.Mówili mi, że poszedłeś do Bradena Chance’a, ale nie chciał ci ich pokazać.I tej nocy, kiedy zaginęły, widziano cię przed jego gabinetem.Słyszałem, że mają dowód na to, iż ktoś ci dał klucze.- Tylko tyle?- Są jeszcze odciski palców.- Odciski? - spytałem, udając zdumienie.- Znaleźli je w całym pokoju, na drzwiach, włączniku światła, szafce z dokumentami.Bardzo szybko je ziden­tyfikowali.Byłeś tam, Michaelu, i zabrałeś te akta.Chciałbym wiedzieć, co zamierzasz z nimi zrobić.- Powiedzieli ci, co było w teczce?- Pan należał do grupy dzikich lokatorów, których na polecenie naszego klienta eksmitowano z budynku.Z tego powodu zaplanował napad.Podczas akcji policyjnej omal nie zginąłeś i załamałeś się psychicznie.- Nic więcej?- Tyle nam powiedziano.- Wszystkim?- Nie, tylko adwokatom.Ale w piątek każdy pracownik, nie wyłączając aplikantów i sekretarek, dostał pismo informujące, że zaginęła teczka z dokumentami, a ty jesteś podejrzany o kradzież, w związku z czym zabrania się wszelkich kontaktów z tobą [ Pobierz całość w formacie PDF ]
  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • wblaskucienia.xlx.pl