RSS


[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Mam na myśli coś, co pomogłoby ludziom żyć w spokoju bez tyłu, tylu szalonych zachcianek.- To bardzo proste.Coś o miłości.Przytaknąłem.- Ale młodzieńcze, to jest słowo najtrudniejsze do wymówie­nia w sposób właściwy.Tego nie można wymagać, kupić, zakon­traktować za żadne pieniądze, w ramach żadnej transakcji.To poprostu musi być.jak wiara.Wrzuciłem bieg i samochód ruszył.Chłopiec biegł przy samo­chodzie.- Hej, weź mnie ze sobą.- Dokąd chcesz jechać? - zapytałem.- Wszędzie - odpowiedział biegnąc przy samochodzie.- Byle gdzie.Znajdziemy to razem.- Chcesz za dużo, chłopcze.W moim wieku człowiek już zaczyna opadać z sił.Nie mogę zdobyć dla ciebie tego, co chcesz.- Skąd wiesz, czego ja chcę rzeczywiście?Jakaś nuta w jego głosie sprawiła, że zatrzymałem samochód.Przyjrzałem mu się.Temu chłopcu o wysoko osadzonych indiań­skich kościach policzkowych i z włosami potarganymi, opadający­mi na czoło.- No więc czego ty chcesz rzeczywiście?Popatrzył mi prosto w oczy.I to było tak, jakbym po raz pierwszy zobaczył siebie samego.- Chcę, żebyś kochał mnie, żebyś mnie uznawał.Nie chcę być duchem.Ja chcę być cząstką ciebie.Wyciągnąłem rękę i otworzyłem drzwiczki.- Wsiadaj.Wskoczył do samochodu, usiadł przy mnie.Kiedy znów ruszy­łem, żeby wyjechać z tego pożłobionego koleinami zaułka gładził palcami wspaniałą czarną skórę na desce rozdzielczej.- Dokąd mamy jechać? - zapytałem skręcając w Aleję Brooklyńską.- Kiedy ostatni raz byłeś tam na pustyni?- Może rok temu.Na Pustyni Jordańskiej.- I co?- Czułem, że tam jest Bóg.Nie musiałem wyjaśniać.On zrozumiał.Może był ze mną w tamto popołudnie, kiedy zabłądziłem wśród wydm i przez kilka strasznych minut pojmowałem pełne znaczenie wieczności.Uśmiechnął się.- Jedźmy na tę pustynię, człowieku.Zobaczymy, czy Bóg tam jest.Pojechałem prosto ciemnym bulwarem.Minęliśmy dom chłop­ca i widziałem, że lampa naftowa jeszcze się pali.Chłopiec przypomniał sobie, że saksofon jeszcze leży w rowie.Zacząłem już czytać jego myśli.- Nie myśl o swoim saksofonie, smyku.I tak nigdy z ciebie me będzie drugi Rudy Vallee.Przyspieszyłem obroty silnika i pędziliśmy po pustej jezdni.W lusterku nad kierownicą migotały dalekie uliczne latarnie.Mógłbym przysiąc, że widzę, jak na bruku, gdzie mój ojciec umarł, węszy wielki czarny kot.I nagle rzuca się, biegnie za samochodem.Ale potem pochłonął go mrok nocy.Spojrzałem na chłopca siedzącego obok mnie.Zasnął.Wycią­gnąłem rękę i pogłaskałem go po rozczochranych włosach.Spał uśmiechnięty.Kiedy dojechaliśmy do pustyni, zobaczyłem nad łańcuchem Sierra pierwsze błyski świtu.Chłopiec obudził się.Zatrzymałem samochód na skarpie.Poniżej to różnobarwne pustkowie ciągnęło się całymi milami.Nie było żadnych oznak życia.Wyskoczyłem z samochodu i ruszyłem w dół długim piasz­czystym zboczem, mając nadzieję, że zanim dojdę na dno do­liny, słońce zaleje spieczoną ziemię swoim blaskiem.Chłopiec minął mnie i wyprzedził, piasek wzbijał się spod jego małych nóg.Ledwie zeszliśmy na twardy grunt pustyni, słońce majestatycz­nie ukazało się nad górami.Ukląkłem przed tą budzącą cześć i grozę mocą, jaką są narodzi­ny nowego dnia, i modliłem się, żeby Bóg oświetlił mi drogę.Gdy skończyłem się modlić, podniosłem wzrok.Chłopiec stał przy mnie.- Ktoś, kto może jeszcze paść na klęczki wobec cudu nowego dnia, nie może być taki zupełnie zły, proszę pana.- Tak - musiałem przyznać.- Czuję się lepiej.- Powiedz to, człowieku.- Co mam powiedzieć?- Miłość - powiedział po prostu.Usiłowałem wymówić to słowo, ale daremnie.- Mi.- zacząłem, ale doktor miał rację.Coś ugrzęzło w mojej krtani.Coś, czego musiałem pozbyć się, żeby wymówić to słowo.Cały byłem ołowianym ciężarem i zapora łez we mnie już z wolna przeciekała.Kiedy łzy popłynęły, spróbowałem niepewnie to słowo wymówić.Zrazu tylko szepnąłem ochryple: - Mi.łość - a później powiedziałem głośno i wyraźnie: - Miłość.Miłość.Kaniony wokół mnie rozbrzmiewały jedyną odpowiedzią na wszelkie cierpienia: MIŁOŚĆ!Chłopiec nagle zniknął.Ale wiedziałem, że już nigdy nie będę samotny.Zawołałem radośnie, po prostu, żeby cieszyć się jak diabli:- MIŁOŚĆ!* * *[1] Otello.Akt V, scena II, przekład Z.Ulricha [ Pobierz całość w formacie PDF ]
  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • wblaskucienia.xlx.pl