[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Oddałem rower i wpadłem do remizy Och.Straży Pożarnej na dziecięcą zabawę tam się odbywającą.Mamusie stały pod ścianami albo siedziały na ławach, dzieciarnia hulała po sali, tupiąc i szurając nogami, a tatusiowie, korzystając ze swobody, pili piwo w sklepie.Zatańczyłem z Grażynką, trzynastoletnią córką leśniczego, którą bardzo lubiłem, i która mnie też bardzo lubiła.Przychodziła po szkole do mnie na zrąb ze swoim ulubionym psem Kazanem i piekła kartofle w ognisku.Przyniosła mi raz w kociołku bigos, a drugi raz kawał pieczonej sarniny.Można było zwariować, takie to było dobre.Byłbym ostatnim łobuzem, a nie szlachetnym zwierzęciem, gdybym w tym miejscu nie podziękował Grażynce za jej przyjaźń dla mnie i nie życzył jej w dalszym życiu wszystkiego najpiękniejszego.Zatańczyłem więc z moją przyjaciółką Grażynką dwa kawałki : polkę i fokstrota, i potem poszedłem na scenę, gdzie na harmonii zajewaniał z lekka jak zawsze podpity Władek Trynkos, a w bęben walił zezowaty Borys.Jedno oko miał na Maroko, a drugie na Kaukaz.Ale w bęben trafiał Borys bezbłędnie.Dwuosobowa ta orkiestra spisywała się wspaniale.Władek Trynkos co raz to odwracał kciuk paznokciem w dół i przejeżdżał nim błyskawicznie po całej klawiaturze harmonii, od wysokich tonów do niskich i odwrotnie.Borys też się nie oszczędzał.Walił w naciągniętą oślą skórę bębna, że tylko dudniło, a pałeczkami, to w metalowe okucia instrumentu, to w talerz czyneli, przytrzymując go lewą ręką, żeby się nie wymykał.Paliłem papierosa i patrzyłem na tańczącą dzieciarnię.Przyjemny był widok i radosny.Cieszył oczy i cieszył serce, i cieszył duszę wiecznie czymś zbolałe.Zawsze coś boli i boli i boli.Zawsze.I wszystko mnie bolało.Nawet kiedy cieszyłem się, to tak mocno się cieszyłem, że aż bolała mnie ta radość.Bo nie umiałem ja trochę się cieszyć, lekko się cieszyć, normalnie się cieszyć.Kiedy cieszyłem się, z byle czego, to zaraz tak straszliwie się cieszyłem, że aż mnie to bolało.To jest kara, ja wiem.Kara za przekroczenie granicy radości.Bezkarnie nie można przekraczać pewnych granic.Są, mówię, pewne stany graniczne jak menisk wypukły w kieliszku, których nie dane jest bezkarnie przekraczać nikomu.Są za to kary.Za przekroczenie granicy wolności są różne kary.Łagodne i straszliwe: od niemożności noszenia zegarka na przegubie, bo to są kajdanki, do tęsknoty wielkiej za czymś bliżej niewiadomym.Tęsknoty dzikiej i odurzającej, jak ubytek krwi.Nad broczącym płynie wiatr.Bierze go i sieje.To jest kara za przekroczenie granicy wolności.Za przekroczenie granicy radości karą jest ból.— Co cię boli?— Wszystko mnie boli.Gdziebyś mnie nie dotknął, to mnie boli.Gdziebyś nie strzelił, to trafisz we mnie.Bolało mnie serce, bolała mnie dusza, kiedy cieszyłem się, bo straszliwie się cieszyłem, niewysłowienie, wstrząsająco, strzeliście — strzeliście i promieniście, rozsypywałem się w proch, w pył, kroiła mi serce radość wszelka byle jaka i to bolało.Jak może nie boleć, kiedy człowiekowi kroi się serce? Chociaż to radość przecież jest tego przyczyną.Ale kroi serce.I jak to może nie boleć?Po krótkiej przerwie na wypalenie papierosa Władek Trynkos wstał i zawiesił sobie na piersiach harmonię, a zezowaty Borys zasiadł do bębna.— Biały walc! — krzyknął Trynkos.— Panie proszą panów!Z początku nikt się nie ruszył, ale po chwili dwie odważniejsze dziewczynki poprosiły do walca dwóch partnerów i po tym, pierwsze lody nieśmiałości przełamane, wszystko poszło w tany.Do mnie na scenę wdrapała się malutka, piegowata panieneczka, siedem czy osiem lat sobie licząca damulka, ukłoniła się ślicznie, prosząc mnie do walca.Zatańczyłem z nią i po tańcu podniosłem ją do góry i pocałowałem ją w policzek, a ona, buch, pocałowała mnie w nos.Potem wróciłem na scenę, bo kiwnął na mnie Borys.Chciał, żebym mu przyniósł piwo ze sklepu.— Idź sam — mówię — a ja cię przez ten czas zastąpię przy bębnie.Borys poszedł, a ja siadłem do bębna i waliłem, naciskając nogą na pedał, a pałeczkami, takatak, takatak, po metalowych okuciach instrumentu i bing w talerz i bang w talerz.Cieszyłem się, waliłem w bęben, dzieciarnia tańcowała, dobrze mi było, za dobrze i od tego „za dobrze” aż bolało mnie serce i dusza, i tak to jest, i tak już będzie zawsze.Nie ma na to rady.Nie ma dla mnie i nigdy już nie będzie niczego bez bólu.Ta sprawa nie jest skomplikowana, ja ją rozumiem, to jest prosta sprawa, tylko wszystko polega na tym, czy ja wytrzymam ten ból, który na mnie polega, czy go zniosę, bo to jest wielki ból, straszliwy i nieodwołalny.Patrzeć bolało mnie, słuchać bolało mnie, oddychać bolało mnie, bo zaczynałem żyć istnieniem potężnym wszechogarniającym rozciągającym mnie: rąbałem drzewo, siedziałem przy ogniu, szedłem drogą, waliłem w bęben i tak się czułem, jakbym był przywiązany rękami i nogami do czterech koni, które prą: jeden na północ, drugi na południe, trzeci na wschód, czwarty na zachód.Kiedy patrzyłem, za dużo widziałem, o, cudne straszliwe manowce.Kiedy słuchałem, za dużo słyszałem, chóry, chóry.Kiedy oddychałem, czułem ten dziwny smak powietrza, czułem, jak atomy bombardują mi podniebienie, słyszałem w gardle hałas, zgiełk powietrza.I wszystko było słynne, najbłahsza rzecz, przedmiot, kubek na stole, firanka w oknie, buty w kącie, kiwanie palcem u nogi, garnek na płocie, wszystko było słynne, ale to niesamowicie słynne, boleśnie słynne, słynniejsze niż słynne postaci, niż słynne bitwy i tak dalej, i każda chwila była słynna, uroczysta, rytualna, solenna, missa solemnis, missa mirabilis, i wszystko było wzruszające, wstrząsająco wzruszające, do łez, płakać można było bez przerwy ze wzruszenia, dzisiaj, kiedy jechałem do Hopli, zobaczyłem koło Ośrodka Zdrowia leżące na śniegu dwie wielkie różowe cysterny i tak mnie wzruszył ten widok, że o mało co nie wjechałem rowerem do rowu.I tak to jest, piękne to jest.wszystko, za piękne, przerażająco piękne.Boleśnie piękne, bardzo.Nie skarżę się, mam to, co chciałem, do czego dążyłem, do czego zmierzałem, biegłem, czołgałem się [ Pobierz całość w formacie PDF ]