[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.No, prawie.Daniel Bufo przyjął moją ofertę, muszę go zwodzić przez tydzień czy dwa, póki nie uporządkuję spraw finansowych, i już jesteśmy w domu i szczęśliwi.A wtedy lepiej będzie dla tego Lestera, Belfry czy jak tam go nazywasz, aby nie czaił się w tym miejscu.Bo będę miał uprawnienia, by go legalnie usunąć.- Czy musimy tam pojechać? - błagał Randy.Jack wyciągnął dwa banknoty dolarowe i wsunął je pod swój spodek.- Jest coś, czego musisz się nauczyć, Randy: stawiać czoło wszystkiemu, co cię przeraża.To mogą być szczury, mogą być psy, mogą być pająki.W tej chwili musisz stawić czoło Lesterowi, kimkolwiek jest, i powiedzieć mu: nie.A ja tam będę, tuż obok ciebie, by cię poprzeć.- Ale on.- zaczął Randy.- Nie jest nikim, komu ty i ja nie dalibyśmy rady - przerwał Jack.- On jest w ścianie - dokończył przygnębiony Randy, lecz zbyt cicho, by Jack mógł usłyszeć.Kierując się na zachód Jack nagle zmienił zamiar i skręcił na północ, w Siedemdziesiątą Szóstą Ulicę i wzdłuż niej w stronę West Good Hope Road.Wycieraczki sunęły po przedniej szybie z drżącym odgłosem przesuwanej gumy.Padało zbyt mocno, by ich nie używać, ale zbyt mało, by należycie zwilżyć szkło.Przed nimi szkarłatne tylne światła innych wozów odbijały się w czarnej nawierzchni jak ognie wylotowe rakiet Bucka Rogersa.- Pomyślałem, że zabierzemy Karen - wyjaśnił Jack, kierując jedną ręką.Randy kiwnął głową.Ostatecznie niczego innego nie mógł zrobić.Zabierają Karen, co oznacza, że zostanie odesłany samotnie na tylne siedzenie.Wyglądał przez okno na sklepy, stacje benzynowe i jasno oświetlone skrzyżowania ulic i tęsknił za matką bardziej, niż zdołałby wyjaśnić; w każdym razie wyjaśnić nie płacząc, a płakać nie chciał.Jack wepchnął kasetę do odtwarzacza.The Eagles, śpiewający „Hotel California”.Dojechali do domu Karen.Znajdował się dokładnie na rogu jednej z bocznych ulic, dwie przecznice na północ od West Good Hope Road.Był mały i odrapany, w kolorze groszkowej zielem, z ogromną anteną telewizyjną i wyglądał bardziej na barak niż na dom.Na chodniku stał porzucony dziecięcy rower trójkołowy.Jedynym znakiem życia było migotanie telewizora poprzez zasłony.- Zaczekaj, kumplu.To nie potrwa nawet sekundki - powiedział Jack.Randy siedział i czekał.Deszcz padał uporczywie i miarowo na przednią szybę, niczego więc przez nią nie widział.Nie pamiętał, by przez całe swoje życie czuł się bardziej przygnębiony niż teraz.Po dziesięciu minutach w przedsionku ukazał się jego ojciec, pod rękę z Karen.Szybko podbiegli do samochodu, by uniknąć przemoczenia.Nie czekając, aż mu to powiedzą, Randy odpiął pas bezpieczeństwa i przełazi na tylne siedzenie.Ojciec zachowywał się tak, jakby tego w ogóle nie zauważył.Karen wskoczyła do wozu z cichym piskiem i powiedziała:- Moje włosy.- Twoje włosy są w zupełnym porządku - zapewnił ją Jack, ruszając z miejsca.Karen zapięła pas, a potem odwróciła się na siedzeniu.- Cześć, Randy! Nocna przygoda, hę? Randy bez słowa kiwnął głową.Jack powiedział:- Jest zmęczony.Nie zaskoczony, biorąc pod uwagę rozwój wypadków.- Skierował kombi znowu na południe w stronę dziewięćdziesiątej czwartej szosy.- Gdybym tylko wiedział, jakie były odczucia jego matki.Gdybyż mi tylko powiedziała.No, wiesz, zakomunikowała.- Cóż, niektóre kobiety po prostu tego nie potrafią - stwierdziła Karen, krzyżując nogi odziane w czarne, siatkowe rajstopy.Jej kolczyki - złote koła - odbijały pomarańczowe światła kolejnych latarni ulicznych.- Moja siostra taka była, nigdy nie potrafiła się komunikować.Jack spojrzał we wsteczne lusterko.- Cały kłopot w tym, że kierowanie klubem wiejskim wymaga komunikowania się przez dwadzieścia cztery godziny na dobę.No wiesz, kontaktu.Ludzie przyjeżdżają do takich miejsc po to, by ich rozpieszczano, jeśli rozumiesz, co mam na myśli.To zupełnie tak samo, jak gdy przyjeżdżają w sprawie tłumika.Nie chcą usłyszeć, że być może albo że trzeba poczekać, albo proszę przyjechać we wtorek.Życzą sobie odpowiedniego tłumika i żądają go natychmiast.Karen oblizała wargi, aby błyszczały.- Sądzisz, że sam-wiesz-kto nie dałby temu rady? Jack wzruszył ramionami.- Ja jej nie krytykuję.Wierz mi, ja jej nie krytykuję.Skręcili na dziewięćdziesiątą czwartą szosę i w deszczu podążyli na zachód.Waukesha, Oconomonoc, Johnson Corner, drogowskazy przepływały obok jak w długim śnie.Randy położył się na tylnym siedzeniu i zamknął oczy, słuchając świstu opon po nawierzchni szosy, skrobania gumowych wycieraczek o przednią szybę i szelestu wiatru we wgnieceniach z tyłu wozu, gdzie samochód Jacka zderzył się w drzewem.Jack też był zmęczony, ale odczuwał determinację, jakby dla odmiany robił wreszcie coś pozytywnego [ Pobierz całość w formacie PDF ]