[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.- Bardzo bym chciał - westchnął.- Ale to teren Siuksów.Prawie jak święta ziemia.Pan, panie prezydencie, musi ogłosić stan wyższej konieczności.Wtedy ja wyślę Gwardię.- To byłoby trochę niezręczne^ Ed.Siuksowie nie stwarzają żadnego zagrożenia.Nie popełnili żadnego przestępstwa.Nie mogę tak po prostu wysłać tam wojska.Przed wyborami nie zostawiliby na mnie suchej nitki.- Prezydent roześmiał się ponuro.- Już widzę rysunki i plakaty: „Prezydent Taylor - drugi Custer”.Ed doskonale to rozumiał.- Próbowaliście ich przekupić? Chyba mają jakąś cenę.- Też tak myślałem.Zaczynam się zastanawiać, czy nasi czerwoni bracia nie chcą przypadkiem wyrównać rachunków ze Stanami Zjednoczonymi.- Zamilkł na moment.- Ed, co proponujesz?- Gdyby w grę wchodziło bezpieczeństwo publiczne, moglibyśmy siłą zająć to miejsce.Choć nie mam pojęcia, co byśmy z nim wtedy zrobili.To najbardziej śmierdząca sprawa, z jaką miałem do czynienia.- Nie mogę wymyślać jakichś bajeczek - odparł prezydent.-Media zaraz by to wykryły.- Może będziemy mieli szczęście.Może coś się w końcu popsuje i będziemy mogli tam wejść.Cass Deekin, botanik, powrócił z Edenu w nastroju, który można było określić tylko jako euforyczny.Kieszenie miał wypchane próbkami różnych roślin z pozaziemskiego systemu ewolucyjnego.Teoretycznie nie powinien był zabierać niczego z Edenu i podpisał nawet oświadczenie, że tego nie zrobi, ale ochrona nie zdołała upilnować wszystkich, on zaś nie mógł przepuścić takiej okazji.Właśnie zszedł z dysku w towarzystwie Juana Barcerry, astronoma z Caltech, i Janice Reshevsky, matematyczki.Obok ikonek stał znudzony Indianin z notesem w ręku.Sprawdził ich nazwiska.Po drugiej stronie portu zostało jeszcze dziewięć z grupy dwunastu osób.Cass i jego towarzysze dzielili się wrażeniami z wyprawy na obcą planetę, która to wyprawa była dla nich doświadczeniem tak niezwykłym, że wciąż nie mogli ochłonąć z podniecenia, kiedy nad dyskiem pojawiła się złota kula.Strażnik spojrzał ze zdumieniem na ikony.Cass (podobnie jak wszyscy inni mieszkańcy Ziemi) wiedział, że właśnie one sterują urządzeniem przesyłowym.Wpatrywał się w rosnącą kulę, pewien, że zobaczy tam kolejnych naukowców ze swojej grupy.Tymczasem strażnik nie odrywał spojrzenia od zielonych symboli i powiedział cicho, jakby do siebie.- Nie ta ikona.Cass nie miał pojęcia, o czym mówi Indianin, zrozumiał jednak, że dzieje się coś niedobrego.Strażnik położył dłoń na kaburze, ale nie wyjmował broni.Złote światło, które przez kilka sekund przybierało na sile, ustabilizowało się, a potem zaczęło słabnąć.Na dysku nie było nikogo.Lecz Cass czuł, jak coś wciska się do jego głowy, stracił nagle orientację.Ściany Rotundy mówiły do niego, zamknięta przestrzeń chwytała go za gardło, dusiła.Unosił się w powietrzu, płynął niesiony ciepłymi prądami, które mieszały się z jego krwią.Przesuwał się powoli wzdłuż długiego okna i łykał wielkie łzy radości, odnajdując i wypełniając sobą otwarty korytarz, pędząc w stronę słonecznego blasku, który prowadził go w wielką, nieskończoną przestrzeń.Cass patrzył na wnętrze swych powiek.Wydawało mu się, że cały świat kręci się jak szalony.Czuł, że ktoś podnosi jego głowę, dotyka jego zimnej i wilgotnej twarzy.- Poczekaj - mówił ktoś.- Nie próbuj wstawać.Inny głos:- Nic ci nie będzie, Cass.I krzyk:- Tutaj!Cass otworzył oczy.Osobą, która do niego mówiła, był indiański strażnik.- Spokojnie - powtarzał.- Już nadchodzi pomoc.- Dzięki - odparł słabo Cass.- Nic mi nie jest.Ale ciemność znów powróciła, otuliła go niczym mgła.Słyszał odległe głosy ludzi.I słyszał ponownie słowa przestraszonego strażnika: „Nie ta ikona”.24Duch Cassa Deekina być może nie był tak sławnyjak duch ojca Hamleta.Ale na pewno wzbudzałznacznie większy postrach.Mike Tower, „Chicago Tribune”CASS DEEKIN WIEDZIAŁ, że jego koledzy z niecierpliwością oczekują opowieści o wyprawie na Eden.Ale wciąż nie mógł dojść do siebie.Wrócił do Chicago, ale nie mógł spać ani w samolocie, ani w swoim własnym łóżku.Nie gasił świateł na noc.A kiedy w końcu zapadł w sen, dręczyły go koszmary.Rankiem poinformował swoich przełożonych, że jest chory, ale potem zapragnął nagle towarzystwa, więc poszedł na śniadanie do Minny's Cafe, a później do biblioteki.Tuż po jedenastej pojawił się w barze Collandar.Cass nie lubił pić, bo zbyt łatwo przybierał na wadze.Ale to była wyjątkowa okazja.Zamówił piwo i szybko nawiązał rozmowę ze sprzedawcą samochodów z pobliskiego salonu chevroleta.Sprzedawca był sympatyczny, choć nie do końca potrafił wyzwolić się ze swej roli.Ale Cass nie miał nic przeciwko temu; tego dnia nie przeszkadzała mu czcza paplanina.Towarzysz Cassa mówił o niepewnej sytuacji na rynku samochodowym i rozwodził się nad urokami podróżowania po mało uczęszczanych drogach Ameryki.- Powiem ci, że nawet gdyby zrobili tę kosmiczną maszynę -mówił sprzedawca z szerokim uśmiechem - i każdy mógłby się w pięć sekund przenieść z Chicago do Europy, ja i tak nie oddałbym mojego starego blazera.Za nic.Po chwili Cass uświadomił sobie, że jego rozmówca przygląda mu się badawczo.- Hej, kolego, nic ci nie jest? - Wielbiciel samochodowych podróży nie uśmiechał się już, lecz zmarszczył brwi w grymasie niepokoju.- Nie, wszystko w porządku.- Jesteś pewien? Wyglądasz trochę nieswojo.To wystarczyło.Cass opowiedział mu o wszystkim, co wydarzyło się w Rotundzie, opisał ze szczegółami swój lot pod kopułą budynku, mówił o tym, jak czuł się przez coś wchłonięty, próbował przekonać go, że został nawiedzony (bo po namyśle doszedł do wniosku, że tak właśnie było).- Nie wiem, co o tym myśleć - szeptał z szeroko otwartymi oczami.- Ale wiem, że to było niewidzialne, i że weszło we mnie.Sprzedawca skinął głową.- No tak - westchnął, spoglądając na zegarek.- Na mnie już czas.- To tam było - kontynuował niezrażony Cass.- Nie kłamię, weszło przez port.Strażnik widział, ale nie chciał nic mówić.-Trącił przypadkiem szklankę i rozlał resztkę piwa.- Posłuchaj, wiem, że to głupio brzmi.Ale to prawda.Oni coś tutaj ściągnęli.Dziesięć minut później jakiś reporter próbował przeprowadzić z nim wywiad.Cass postanowił jednak, że nie powie już nic więcej na ten temat.Oczywiście, było już za późno [ Pobierz całość w formacie PDF ]