[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Teraz i tutaj, będąc tym, czym byłem, nie miałem pewności, czy mu zazdroszczę.W ostatnim tygodniu zbliżaliśmy się powoli i bardzo ostrożnie do punktu kontaktowego, który Darva wybrała jako najbardziej bezpieczny.Znajdował się on około kilometra od głównej drogi, w pęknięciu skały w pobliżu wodospadu.Podchodziliśmy do niego ostrożnie i nie wprost.Darva miała wątpliwości, czy w ogóle powinniśmy tam iść, szczególnie teraz.– Bardzo nam tu dobrze – argumentowała.– Sam powiedziałeś, że jesteśmy stworzeni do życia w dżungli.A gdy wrócimy, to będą znowu walki i znowu same kłopoty.– To, co mówisz jest prawdą – przyznałem.Jednak ja myślę o czymś więcej niż tylko o tobie i sobie.Przede wszystkim muszę wiedzieć, muszę odkryć, co tu, do diabła, się dzieje, a czuję się szczególnie odpowiedzialny, ponieważ wiem, że Charon może ulec całkowitej zagładzie, wraz z naszą piękną dżunglą.I jeszcze coś.Jeśli zwyciężymy i jeśli ten Koril okaże się człowiekiem honoru, możemy zakończyć tę głupią dyskryminację odmieńców.Potrzebna im jest własna ziemia i Moc.W przeciwnym razie, ktoś zawsze będzie sprawował nad nimi kontrolę i zawsze im będzie zagrażał.Posiadając Moc moglibyśmy tu stworzyć nową rasę, a nawet kilka ras.Obawiam się, że Darva nie podzielała mniej ciekawości i mojej wizji, ale przynajmniej rozumiała, że nie można mnie powstrzymać.i nie miała ochoty znowu pozostać sama i samotna.Ostrożnie zbliżaliśmy się do skał.Pozwoliłem, by szła przodem, bo znała układ terenu z tych swoich map.Była bardzo ostrożna.Jakieś pięćdziesiąt metrów od polany, kiedy ryk wodospadu stał się już całkiem głośny, zastygła bez ruchu, ową nieruchomością, którą oboje potrafiliśmy osiągnąć i która ciągle była nas w stanie zadziwiać.Ja również automatycznie znieruchomiałem.Spadające wody zagłuszały większość dźwięków, wobec czego zacząłem się rozglądać wokół, wyczuwając zapewne to samo, co i ona.Wiedziałem, że jest to jeszcze jedna z tych cech zwierzęcych, które albo nabywaliśmy teraz, albo po prostu odkrywaliśmy w sobie.W pobliżu znajdowali się inni.Nie widzieliśmy i nie słyszeliśmy ich, ale wiedzieliśmy, że tam są.Koncentracja na tym jednym aspekcie nasze – go położenia wywoływała ciekawe uczucie.Uświadomiłem sobie, że odczuwam coś całkowicie nowego, coś, co nie mieści się w moich dotychczasowych doświadczeniach.Po raz pierwszy świadomie odczuwaliśmy istnienie naszych „wardenków” – naszego wa, jak nazwała to stara kobieta – i że nie były one odizolowane od świata i samotne.W jakiś sposób nitki energii, niewiarygodnie cienkie, wysyłały i odbierały sygnały ze wszystkich kierunków.Nie, to nie całkiem tak.to nie były sygnały; przypominało to raczej łączność bezpośrednią, fale o najbardziej podstawowej i mikroskopijnej naturze; otwarte kanały łączności z drzewami, trawą, skałami, tym, co znajdowało się w powietrzu.ze wszystkim wokół nas.A więc tak odczuwali to czarty i tego Korman nie był w stanie mi opisać.Dżungla tętniła życiem, wypełniona nie tylko wszelakimi formami życia, ale i „organizmami Wardena”.Dżungla żyła, a my byliśmy jej częścią.Cóż za wspaniałe, odurzające uczucie, niepodobne do niczego, co znałem wcześniej.Nagle uświadomiłem sobie, czym jest to, co oboje z Darvą wyczuwamy.Zarówno w nas, jak i w większości otoczenia „wardenki” zazwyczaj były pasywne, połączone co prawda z innymi, ale nie wysyłały ani nie odbierały żadnych sygnałów.A teraz wokół nas były takie, poprzez które dokonywano transmisji.Nie byli to więc odmieńcy; z tego, co wiedziała Darva, wynikało, że niewielu spośród nich dysponowało jakąś znaczącą mocą, a nawet jeśli tak było, została ona zablokowana rzuconym czarem.Zatem czele, niscy rangą, ale jednak czele.A to oznaczało, że tu są ludzie.Dostrajając mój Wardenowski zmysł tak precyzyjnie, jak tylko umiałem, spróbowałem zlokalizować źródło tych emanacji.I udało mi się.Jeden człowiek znajdował się jakieś dziesięć metrów od Darvy, za dużym drzewem.Drugi około piętnastu metrów z przeciwnej strony.Trzeci tuż przy wodospadzie.a czwarty, na jego szczycie.Odkrycie ich, dzięki różnicom pomiędzy układami Wardenowskimi, wydawało się absurdalnie proste.Czy oznaczało to, że im równie łatwo przyszło odkryć nas? Natychmiast doszedłem do wniosku, że jednak nie.Byli albo całkowicie nieświadomi naszej obecności, albo wzięli nas za bunhary.Gdyby było inaczej, już by nas zaatakowali.W tym momencie ten, który znajdował się najbliżej Darvy, ten zza drzewa, wyszedł ze swego ukrycia.Nie patrzył jednak w naszym kierunku.Zresztą na tle zieleni, zakamuflowani przez samą naturę i tak bylibyśmy dla niego niewidoczni.Okazało się, że jest to żołnierz; jeden z tych w czarno – złotych mundurach.Robił wrażenie odprężonego, a nawet znudzonego.Usiadł pod drzewem, nie wyjmując broni z kabury.Z jej kształtu rozpoznałem, że kryje laserowy pistolet [ Pobierz całość w formacie PDF ]