[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.- bełkotał pijany Szymon.- Nieprawda! Ja, wójt, wama mówię, że nieprawda, to wierzcie!- Sprzedał, ino że wziąć nie damy, jak Bóg na niebie, nie damy! - wołał Boryna i bił pięścią w stół.Młynarz poszedł, a oni jeszcze długo w noc radzili i odgrażali się dworowi.ROZDZIAA 9Zbiegło dni parę od zmówin Jagusinych.Deszcze ustały, drogi ociekły i stężały nieco, wody spłynęły, że ino po bruzdach, a gdzieniegdzie i ponizinach a łęgach siwiały się mętne kałuże kiej te oczy zapłakane.Nadszedł Dzień Zaduszny, szary, bezsłoneczny i martwy, że nawet wiatr nie przegarniał zeschłymibadylami ni chwiał drzewami, co stały ciężko pochylone nad ziemią.Bolesna, głucha cisza przygnietła świat.A w Lipcach już od rana dzwony biły wolno a bezustannie - i żałosne, rozbolałe dzwięki pojękiwały poomglonych, pustych polach; ponurym głosem żałoby wołały w ten dzień smętny, w ten dzień, co wstałblady, spowity w mgły aż do tych dal zapadłych, aż do tych bezkresów ziemi i nieba, siny, doniezgłębionej topieli podobny.Od zórz wschodnich, co się jeszcze żarzyły blado, kieby ta miedz stygnąca, spod sinych chmur zaczęłypłynąć stada wron i kawek.Szły wysoko, wysoko, że ledwie okiem rozeznał i ledwie uchem pochwycił tę dziką, żałosną wrzawękrakań, podobną do jęków nocy jesiennych.A dzwony biły wciąż.Ponury hymn rozlewał się ciężko w martwyrn , ogłuchłym powietrzu, opadał na pola jękami, huczał powsiach i lasach żałością, płynął światem całym, że ludzie i pola, i wsie zdały się już być jednym wielkimsercem, bijącym skargą żałosną.Ptactwo płynęło wciąż, aż dziw i lęk ogarniał, bo szły coraz niżej i coraz większymi stadami, że niebopokryło się jakby sadzą rozwianą, a głuchy szum skrzydeł i krakań wzmagał się, potężniał i huczał nibyburza nadciągająca.Zataczały kręgi nad wsią i jak kupa liści porwana przez wichurę kołowały nadpolami, opadały na lasy, wieszały się na nagich topolach, obsiadły lipy przy kościele, drzewa nacmentarzu, sady, kalenice chałup, płoty nawet.aż zestraszone bezustannym biciem dzwonów zerwałysię i czarną chmurą leciały ku borom.a ostry, przenikliwy szum płynął za nimi.- Ciężka zima będzie! - mówili ludzie.- Do lasów ciągną, ani chybi, śniegi wnet spadną.I wychodzili przed chałupy coraz liczniej, bo nigdy jeszcze nie widziano tyle ptactwa razem - patrzanodługo, ze smutkiem dziwnym, aż zniknęły w borach.Patrzano, wzdychano ciężko, jaki taki znak krzyżapołożył na czole w obronie przed złem, i jęli się przyodziewać do kościoła i wychodzić, bo dzwony wciążjęczały głucho, a z drugich wsi już szli ludzie drogami, majaczyli wskroś mgieł po ścieżkach i dróżkach.Smutek przejmujący padł na wszystkie dusze; jakaś dziwnie bolesna cichość omotała serca - cichośćrozpamiętywań żałośliwych i wspominek o tych, co już byli odeszli tam, pod te brzozy zwieszone, podte czarne, pochylone krzyże.- Mój ty Jezu kochany! Mój Jezu! - wzdychali i podnosili szare, jak ta ziemia, twarze i topili oczybeztrwożne w tajemnicy, i szli spokojnie składać ofiary i pacierze za zmarłych.Wieś była jakby zatopiona w ciężkiej, żałośliwej ciszy jeno jękliwe, proszalne śpiewania dziadów spodkościoła dochodziły czasami.I u Borynów ciszej było nizli zazwyczaj, chociaż tam, we środku, siedziało piekło przytajone, gotowe zalada czym wybuchnąć.Jakże, dzieci wiedziały już o wszystkim.A wczoraj, w niedzielę, wyszły pierwsze zapowiedzi starego z Jagusią.W sobotę to jezdzili do miasta, gdzie u rejenta zapisał Boryna sześć morgów Jagusi.Wrócił pózno i ztwarzą podrapaną, bo że był zdziebko napity, to już na wozie chciał był Jagnę brać, ale tyla wziął, copięścią a pazurami mu dały.A w domu z nikim nie mówił, choć i Antek cięgiem nasuwał mu się na oczy, ino zaraz legł spać, jak stał,w butach i kożuchu.aż rano Józia zaczęła mamrotać na niego, że pierzynę błotem pomazał.- Cichoj, Józia, cichoj! Zdarzy się to i niektóremu, co nigdy gorzałki nie pije.- powiedział wesoło izaraz od rana poszedł do Jagny i już tam do pózna przesiedział, że próżno z obiadem i wieczerzą nańczekali.I dzisiaj wstał pózno, już dobrze po wschodzie, w najlepszą kapotę się przyodział, buty świątecznekazał se Witkowi sadłem wysmarować i nowe wiechetki ze słomy przyciąć - Kuba go wygolił, a on siępasem okręcił, kapelusz nadział i niecierpliwie wyglądał przez okno na ganek, bo tam Hanka iskałachłopaka, a nie chciał się z nią widzieć, aż i dopatrzył, że weszła na chwilę do izby, to się chyłkiemwysunął w opłotki - i tyla go już dnia tego widzieli.Józka cały dzień popłakiwała i tłukła się po izbie, jak ten ptak zamknięty! Antek zaś gorzał w mękachcoraz boleśniejszych i sroższych - ani jadł, ni spał, ni mógł się zająć czymkolwiek; był ogłuszonyjeszcze, nieprzytomny zgoła i nie wiedzący, co się z nim dzieje.Twarz mu poczerniała, że tylko oczyuczyniły się jeszcze większe i płonęły szklisto, jakby łzami skamieniałymi - zęby zacinał, żeby niekrzyczeć w głos i nie wyklinać, a chodził wciąż po izbie, to po obejściu, to w opłotki szedł lub na drogę ipowracał, padał w ganku na ławę i siedział godzinami, zapatrzony przed się i utopiony w bolu, co w nimrósł jeszcze i potężniał.Dom ogłuchł, ino płakania w nim się rozlegały, jęki a westchnienia, kieby po pogrzebie czyim.Drzwistały wywarte na rozcież do obór i chlewów, że inwentarz łaził po sadzie i zaglądał w okna, a nie miałgo kto nagnać z powrotem, tyle co stary Aapa naszczekiwał i zaganiał, ale na darmo, bo nie uradził.W stajni na werku Kuba czyścił strzelbę, a Witek z podziwem nabożnym przyglądał się temu i wyzierałokienkiem, żeby ich kto nie zeszedł.- Huknęło, że Jezus! Myślałem, że to dziedzic abo borowy strzelają.- Hale.juści.dawnom nie strzelał, tęgom nabił i gruchnęło kiej z harmaty.- Toście zaraz z wieczora poszli?.- Tak, poszedłem na dworskie, pod las, bo tam na oziminę lubią kozy wychodzić.ma była, tomsiedział długo.aż tu na świtaniu rogacz idzie.Przyczaiłem się tak, że ino z pięć kroków był odemnie.nie strzeliłem, bo okrutny był, kiej wół.to myślę.nie uredzę.Puściłem go.a w jaki pacierzabo dwa.łanie wyszły.Wybrałem se najlepszą.inom przyłożył, jak nie huknie! Tęgom nabił, ba,aże mi ramię spuchnęło, tak dostałem przykładem.ale się zwaliła.ino kopała nogami.jeszcze bynie.z pół garści siekańca dostała w bok.a beczała jucha.ażem się bojał, by nie posłyszał borowy, idorznąć musiałem.- W lesie ostała, co? - pytał chłopak rozgorączkowany opowieścią.- Gdzie ostała, to ostała, nic ci do tego, a powiedz komu choć słowo, to obaczysz, co ci zrobię.- Kiej przykazujecie, to i nie powiem, a Józi to można?- Hale, cała wieś by zaraz wiedziała.Naści dziesiątkę, kup se co.- Nie powiem i tak, ino mnie wezcie kiedy ze sobą, moi złoci, moi.- Zniadanie! - krzyczała sprzed domu Józka.- Ino cicho być, wezmę cię, wezmę!- I dacie mi choć ten raziczek strzelnąć, dacie? Co? - błagał.- Ale.proch to myśli, głupi, że darmo dają.- Mam pieniądze, Kuba, mam, jeszcze w jarmarek dali mi gospodarz dwa złote, co je chowam nawypominki, to.- Dobrze, dobrze, nauczę cię - szepnął i pogładził chłopaka po głowie [ Pobierz całość w formacie PDF ]