[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Shan zbliżył się nieśmiało, boleśnie zdając sobie sprawę, że odkądtylko przybył na tę górę, był dla starego przyjaciela zródłem ciągłychrozczarowań.Po wyjściu z więzienia odwiedził wiele sekretnych sal,drżał z emocji, gdy Gendun i Lokesh objaśniali mu znaczeniezabytków przeszłości w ukry-tych sanktuariach, często czuł satysfakcję, że potrafi jużsamodzielnie odczytać tak wiele z nich.Tu jednak był po prostuintruzem.Jego wzrok odkrywał kolejne szczegóły.W skale znajdowały sięwykute ręcznie otwory, w których tkwiły kołki do wieszania sprzętu.Ale nie sprzętu kultowego, jaki Shan widywał często w takichpomieszczeniach, nie mnisich szat, nie dwudziestu różnych nakryćgłowy, będących znakami poszczególnych ról i funkcji w wielkichgompach, nie symbolicznych ofiar.Na ścianie wisiały liny i drewnianekije, krótkie bicze z ogonów jaka, ręcznie kute kajdany, rytualne toporyi żelazne ościenie, drewniane kołnierze wyglądające jak krótsze wersjecanąue Yangkego, mnóstwo starych, skórzanych, ściąganychsznurkiem worków i, co jeszcze dziwniejsze, filcowe kamizelki zlicznymi kieszeniami.Shan usiadł na podłodze obok Lokesha.Jego przyjaciel byłpogrążony w nabożnym skupieniu.Shan nie był w stanie przeszkodzićmu, podobnie jak nie przeszkodziłby Gendunowi w medytacji, jednakim dłużej słuchał, tym bardziej nieswojo się czuł.Po plecach przebiegłmu dreszcz.Lokesh udawał się do tego samego osobliwego miejsca,które Shan odwiedził poprzedniej nocy w Tashtul, gdy małe bóstwazdawały się popychać go tam, gdzie nigdy nie udałby się z własnejwoli. Om vajra krohda recytował monotonnym głosem staryTybetańczyk.- Om vajra krohda hayagriua.Potężne, niebezpieczne słowa, które Shan słyszał dotychczas tylkoraz, słowa, których niemal nigdy nie zapisywano, ale przekazywanoustnie w odludnych, sekretnych miejscach.Przywoływały one jednegoz najpotężniejszych demonów opiekuńczych, HayagrivęKoniogłowego, budzącego grozę księcia obrońców, który odziewał sięw skórę zdartą ze swych wrogów.- Hum, hum phat! zakończył Lokesh.Shan słuchał, zdjęty dziwnym lękiem.To nie był cierpliwy,dobroduszny Lokesh, jakiego znał od tak wielu lat.Stary Tybetańczyk mamrotał mantrę wzywającą pustkę, pózniej,wykonując gest lecącego ptaka, wyrecytował trzykrotnie Om ah hum,potem Ha ho hrih, po którym nastąpiłgest żelaznego haka, a wreszcie Om sarua bhuta akarsaya.Były tosłowa przyzywające wszystkie demony.Po policzku Lokesha spływała kropla potu, jego dłoń drżała.Wpiersiach Shana zaczął narastać strach.Serce podeszło mu do gardła.Wjego przyjacielu naprawdę było coś, czego nie widział nigdy wcześniej.Siedzący obok niego starzec nie miał teraz w sobie nic z łagodności,emanował raczej mroczną mocą, pierwotnym, bliskim furii żarem.Przyzywał w tajemnicy grozne demony opiekuńcze i ledwo tolerowałobecność Shana, jak gdyby Shan był częścią tego, przeciwko czemuszukał ochrony.Ponownie rozejrzał się po pomieszczeniu.Usiłował zrozumieć, aleobawiał się teraz o nich wszystkich.Czy to możliwe, że największy zwiklinowych kufrów jarzył się blaskiem? Lokesh rozpoczął nowemantry, zwracając się do dosiadającego tygrysa Mahakali, potem dotrójokiego Sri-devi i do Rahuli o wężowym ciele.Nie próbował poprostu wezwać jednego z bóstw, by otoczyło opieką Genduna.Zdawało się, że chce rozerwać świat na strzępy i zacząć od początku.I nagle demon powstał.Z rozpaczliwym jękiem Shan rzucił się w tył.Był to wężowy Rahula, który wynurzył się z największej zwiklinowych skrzyń, mierzącej niemal półtora metra wysokości i metrosiemdziesiąt długości.Stworzenie patrzyło na dwójkę starychTybetańczyków, po czym jak gdyby dostrzegło leżącego za nimiShana.Przyglądało mu się, przechyliwszy w bok swój pokryty łuskąłeb.Mantry umilkły.Dolma i Lokesh wydawali się zadowoleni ze swegodzieła, kiwając głowami do wypełzającego ze skrzyni stworzenia.Poniżej demoniego łba miało ludzki kształt, u jego boków poruszałysię ludzkie ręce.Odzyskując pomału oddech, Shan przyglądał się, jakuklękło przed Lokeshem i skłoniło mu się.Lokesh wypowiedziałuroczyste powitanie, po czym urwał mu głowę.- To tylko my - szepnęła do Shana Dolma.Stała tuż nad nim,pomagając mu się podnieść.- Nie mogliśmy wyjaśnić.Trzeba byłozakończyć recytację.W Tybecie nie ma już chyba nikogo, ktopamiętałby te słowa tak dobrze jak Lokesh.Jesteśmy doprawdy błogosławieni.- Otrzepała mu rękaw jak matkadoprowadzająca do porządku małego synka.-Pamiętasz naszegoTrinlego, wioskowego stolarza.Cień pod nakryciem głowy przeistoczył się w oblicze najstarszegoczłonka starszyzny, który siedział wraz z Sha-nem i Lokeshem ichpierwszego wieczora w Drango, milczącego mężczyzny z rzadką,rozwichrzoną brodą, który wciąż patrzył w niebo, ojca strażnika,którego Dolma wezwała do swego domu.- Trinle zajmuje się starymi kostiumami.Ten miał przegniłerzemienie.Naprawił go za pomocą sznura z jaczej sierści.Stolarz uśmiechnął się nieśmiało.- Lha gyal lo wyszeptał.Shan przyjrzał się uważnie każdemu ze starych Tybetańczyków.Onitakże starali się rozwiązać brutalne tajemnice góry, lecz postrzegali jezupełnie odmiennie, jako zakłócenia w naturalnej harmonii, brakrównowagi między bóstwami.Nie istniały słowa, którymi mógłby donich dotrzeć, nie było szans, by mógł połączyć własne wysiłki z ichtrudem.- Lha gyal lo - powtórzył.- On jest jedynym, który pozostał - dodała Dolma.- Pozostał z czego?- Zna się na tych rzeczach, bo kiedyś pomagał chować je do składukażdej jesieni, a wiosną brał udział w rytuałach budzących je do życia.- Myślałem, że wszyscy mnisi z tutejszej świątyni zginęli.- Tak było.Kiedy zaczęły spadać bomby, wszyscy pobiegli modlićsię w kaplicy.Trinle był dozorcą.Tego dnia, gdy przyleciały chińskiesamoloty, pracował w sadzie.- Jej głos przycichł. On jestwszystkim, co nam pozostało.Zrobił szkic starej świątyni, któryukrywa przed Chodronem.Czasami nocą wyciągamy go i śpiewamydawne pieśni.- Jej głos stał się ledwo słyszalny.- Bo zapomnieliśmywiększości mantr [ Pobierz całość w formacie PDF ]