[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Ich bezruch budził lęk.Czyżby umarli, a mimo to ciągle stali?- Idziecie czy nie? - Karara zniżyła głos do szeptu.Pociągnęła za sobą agentów.- Co tu się.- zaczął Ross.Ashe potrząsnął głową.Te szeregi zbrojnych, wydające się szykować do wymarszu, nie miały w sobie życia.Ci żołnierze nie mogli być żywi w ziemskim znaczeniu tego słowa!Ross odsunął oko od szczeliny, gotów podążyć za Karara.Nie umiał jednak wymazać z pamięci obrazu martwych szeregów i zapomnieć przerażającej pustki, która czyniła te upiorne twarze bardziej nieludzkimi, bardziej obcymi niż oblicza Foanna.17.MROCZNI W STARCIU Z CIENIEMKorytarz zakończył się wąskim pomieszczeniem.Zagradzającej im drogę ściany nie wyciosano ze zwyczajnego kamienia: była to jednolita płyta, wyglądająca, jakby wykonano ją ze szkła z błękitnymi pręgami i bruzdami.Tuż przed nią stały Foanna, znowu okryte płaszczami.Każda wysuwała przed siebie różdżkę.Wykonywały powolne, precyzyjne ruchy, przesuwając różdżki śladem bruzd na płycie.Musiała to być bardzo ważna, wymagająca skupienia czynność.W górę, w dół, naokoło.Jak stopy pląsały przedtem w tańcu, tak teraz podrygiwały różdżki, nie pomijając żadnej linii.- Już!Stojąc w równej od siebie odległości, skierowały różdżki w jeden punkt na ziemi.Następnie uniosły je pionowo w górę i gwałtownie opuściły, czemu towarzyszył głośny huk.Błękitne linie na płycie, wzdłuż których tak starannie prowadziły różdżki, pociemniały i zaczęły kruszeć.Szklana płyta zadrżała i pękła, rozlatując się na tysiące kawałków.I nagle wąskie pomieszczenie przeistoczyło siew galerię biegnącą nad obszerną komnatą.Poniżej balkonu, na całej długości sali, porozwieszano na ścianach szeregi owalnych lustrzanych dysków.Ustawione pod różnymi kątami, odbijały światło - świetliste snopy skierowane przez maszynę, której metalowa obudowa i wystające anteny dziwnie nie pasowały do tego miejsca.Trzy różdżki Foanna jeszcze raz wzniosły się w powietrze.Tym razem z gałek skierowanych na salę nie sypnęły się iskry, ale wypłynęły silne strumienie światła; niebieskie światło ciemniało, kierując się w dół, aż nabierało niemal materialnego wyglądu ostrych włóczni.Kiedy strumienie trafiały w najbliższe lustra, te natychmiast pokrywały się siatką pęknięć i rozpryskiwały.Potłuczone odłamki padały z brzękiem na galerię.Na końcu sali, tam gdzie stała aparatura, coś zaczęło się dziać.Po chwili z kątów wybiegły postacie Łysawców.Ross krzyknął ostrzegawczo, bo zobaczył, że kosmici wznoszą swoje tuby i celują nimi w balkon, na którym stały Foanna.Ogień pomknął z hukiem i z szybkością błyskawic i smagnął galerię.Kiedy włócznie światła napotkały lance ciemności, silny blask oślepił Rossa, a grzmot zdawał się rozdzierać świat na dwoje.Ziemianin otworzył oczy, lecz zamiast ciemności ujrzał ostre światło.Oszołomiony przylgnął do twardego podłoża, na którym leżał twarzą w dół.Jednak nie sposób było uciec przed oślepiającym blaskiem i przeraźliwym łoskotem.Nagle poczuł, jak posadzka dygoce pod nim, jakby miała rozpaść się na kawałki.Nie miał już ochoty ruszać się z miejsca.Mógł tylko leżeć i czekać.Nie wiedział, co dokładnie się dzieje.Gdzieś obok wrogie siły toczyły zażarty bój; jedna drugiej pragnęła odebrać moc, dążąc do panowania.Gra promieni przywodziła na myśl krzyżujące się, świszczące szable.Ross przysłonił ramieniem oczy, by umknąć przed nieznośnym widokiem zadawanych i parowanych ciosów.Dygotał cały w takt huraganowych wyładowań energii.Leżał ogłupiały, skołatany, niczym człowiek przygnieciony ciężkim głazem.Skończyło się to jednym straszliwym grzmotem i eksplozją pyłu.Nie wiadomo, czy trwało dni, czy godziny? Czas biegł w oderwaniu od tych wydarzeń.Teraz Ross leżał w ciszy, za którą tęskniło jego ciało.Niebawem poczuł powiew wiatru na twarzy, wiatru pachnącego morską solą.Otworzył oczy i ujrzał nad sobą skrawek zachmurzonego nieba.Dźwignął się na drżących łokciach.Nie otaczały go już potężne ściany, tylko poszarpane resztki murów, jak pokruszone zęby w szczęce kościotrupa.Otwarte niebo, ciemne obłoki, siąpiący deszcz.- Gordon? Karara? - Ross mógł wydobyć z gardła tylko zdławiony szept.Zwilżył wargi i spróbował jeszcze raz: - Gordon!Chyba dobiegł go jęk.Ross podczołgał się ku niszy między dwoma zwalonymi kamiennymi blokami.Zobaczył płaszcz jednej z Foanna, rozłożony na ocalałym kawałku posadzki.Obok, we wnęce, dostrzegł Ashe'a; postać w płaszczu wtulała się w jego ramię.Gordon na pół podtrzymywał, na pół obejmował Foanna.- Ynvalda! - odezwał się Ashe stanowczo.Foanna poruszyła się i uniosła rękę w szerokim rękawie.Ross kucnął obok nich.- Ashe.Ross.- usłyszał znajomy głos.Odwrócił głowę.Karara podeszła bliżej, uważnie stawiając kroki.Ręce wyciągała przed siebie, oczy miała szeroko otwarte, niewiążące.Ross wstał z trudem i ruszył jej na spotkanie.Niegdyś twarde podłoże teraz wydawało się pod nim kołysać i przechylać; musiał stawiać nogi z najwyższą ostrożnością.W końcu zacisnął palce na ramionach dziewczyny i przyciągnął ją do siebie, by mogli się wzajemnie podeprzeć.- Jak Gordon?- Jest tu z nami.A co z tobą?- Chyba wszystko w porządku - powiedziała słabym głosem.- Foanna.Ynlan.Ynvalda.- Wsparta na jego ramieniu, spróbowała się rozejrzeć.Miejsce, które kiedyś było wąskim pomieszczeniem, potem galerią, w tej chwili wyglądało jak grzęda nad bezdenną przepaścią.Zniknęła sala z owalnymi lustrami; pogrążyła się w otchłani, której głębokość pozostawała zagadką.Pod nimi kłębiła się gęsta para, jakby gdzieś na dole, nad ogniem, wisiał olbrzymi kocioł wrzątku.Karara krzyknęła, więc Ross czym prędzej odsunął ją od krawędzi.Zdążył już pozbierać myśli; teraz wypatrywał jakiejś możliwości zejścia z tego niepewnego tarasu.Nie było widać śladu po pozostałych Foanna.Czyżby zostały wessane przez piekło, które same stworzyły, kierując energię na aparaturę Łysawców?- Ross, popatrz! - krzyknęła Karara, wznosząc do góry ramię.Agent zadarł głowę [ Pobierz całość w formacie PDF ]