[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Od pamiętnego wypadku zDonatem każdego pacjenta dodatkowo badał osobiście, sprawdzając stan jego serca i badając,czy nie cierpi na idiosynkrazję do któregokolwiek z środków usypiających.Zabierało to sporoczasu, lecz wolał polegać tylko na sobie.181Pierwsza operacja trwała przeszło godzinę i udała się doskonale.Pogrypowy wrzód w mó-zgu został przecięty i oczyszczony.Następne poszły również łatwo.Ostatnią jednak Wilczurpostanowił przesunąć o pół godziny.Musiał odpocząć.Nie przespana noc i napięcie nerwowezrobiły swoje.Gdy siedział w ubieralm, przyszedł Dobraniecki, przywitał się i powiedział: Mówił mi Ranccwicz, że jest pan zmęczony.Może do tego wycięcia wyrostka robacz-kowego wyznaczyć kogoś innego? Nie, dziękuję panu blado uśmiechnął się Wilczur. Bo ja jestem teraz wolny.Ewentualnie. Nie.Dziękuję bardzo nie mógł opanować poirytowanego tonu Wilczur.Wstał i nacisnął dzwonek. Pacjentkę na salę rozległ się za drzwiami głos sanitariusza.Dobraniecki wyszedł.Wilczur otworzył podręczną szafkę, wyjął z niej słoik z bromem,wsypał dość dużą dawkę do szklanki, nalał wody i wypił.Gdy przystępował do operacji, był już zupełnie opanowany i pewny każdego swego ruchu.Skośne cięcie było trafnie wymierzone.Kilka kropel krwi na białym podkładzie tłuszczowymi sinof]oletowa gmatwanina kiszek.Rozżarzony drut aparatu elektrycznego krótkim, ostrymsykiem spełnił swoje zadanie i obrzmiały wyrostek robaczkowy znalazł się w szklance z for-malmą.Operacja dobiegała końca.W czterdziestej piątej minucie profesor Wilczur założyłklamry.Dwanaście, trzynaśnie, czternaście, piętnaście liczył doktor %7łuk narzędzia.Chorą wywożono z sali. Brak jednej sztuki spokojnie powiedział doktor %7łuk.Moment konsternacji.ProfesorWilczur, który już zdejmował maskę, powiedział ochrypłym głosem: Z powrotem na stół.Trzeba było po raz drugi otwierać jamę brzuszną dla wydobycia ze zwojów kiszek małegometalowego przedmiotu, połyskującego niklem.Upał na sali operacyjnej i zmęczenie spra-wiały, że Wilczur tylko ostatnim wysiłkiem woli utrzymywał swój mózg w świadomości, aręce w sprawności.Czuł, że jest bliski omdlenia.Na szczęście wytrwał do końca.Pacjentkę zabrano już w chwili, gdy budziła się z narkozy.Zataczając się wyszedł za niąWilczur na chłodny korytarz.Zdarł maskę i stał przez kilka minut oparty o parapet okna.Po-woli odzyskiwał przytomność i siły.Zrozumiał też, że ten szum, który słyszy, jest skutkiemzbyt wielkiej dawki bromu.Z wolna skierował się do rozbieralni.Przy pomocy sanitariuszaprzebrał się, kazał sobie przynieść tu futro i kapelusz i nawet nie wstępując do swego gabi-netu wyszedł na ulicę.Tymczasem w lecznicy wrzało jak w ulu.Wprawdzie pozostawienie narzędzi operacyj-nych w jamie brzusznej jest dość częstym wypadkiem, który się przytrafia wielu chirurgom,powodując konieczność powtórnej operacji, profesor Wilczur jednak słynął z tak niesłychanejprzytomności umysłu i spostrzegawczości, że nigdy mu się coś podobnego nie zdarzyło.Oczywiście osoby asystujące przy operacji dostrzegły również osłabienie profesora, adoktor %7łuk obserwując go uważnie przewidywał nawet omdlenie i przygotował się do tego,że osobiście zastąpi profesora przy dokończeniu operacji w razie wypadku.Teraz cała elita zakładu zebrała się w gabinecie profesora Dobrameckiego, który mówił: Szanujemy go wszyscy, uznajemy jego zasługi, mamy dlań wiele sympatii, ale to niepowinno nam zamykać oczu na fakty: to jest stary człowiek, należy mu się odpoczynek, a niedaje sobie tego w żaden sposób wytłumaczyć.Przecież podobne wypadki będą mu się zda-rzały teraz coraz częściej.Nie wiem doprawdy, co począć.Wśród ogólnych potakiwań rozległ się drżący głos doktor Aucji Pańskiej: Tu nie trzeba nic robić.Tu trzeba pootwierać okna i wywietrzyć tę ohydną atmosferę,nad której wytworzeniem pracują ludzie złej woli.Trzeba przeciwdziałać wstrętnym plotkom,kłamstwom i oszczerstwom.Nie wiem, czy ktokolwiek zdołałby zachować spokój i równo-182wagę wśród tych kalumnii, podłych, podstępnych intryg i krecich podkopów, którymi otoczo-no profesora Wilczura.To hańba! To wstyd! Ale mylą się ci, którzy dla własnych brudnychkorzyści chcą zmusić profesora Wilczura do upadku.Przeliczą się.Taki człowiek jak on nieugnie się przed podłością nikczemnych intrygantów, wszyscy uczciwi staną po jego stronie!.Profesor Dobraniecki przybladł i zmarszczył brwi. Wszyscy stoimy po jego stronie powiedział dobitnie. Tak? Czy i pan też, panie profesorze? spojrzała mu wprost w oczy.Dobraniecki nie umiał ukryć wzburzenia. Moja droga pani.Wówczas kiedy pani jeszcze chodziła w pensjonarskim mundurku, jawydałem biografię profesora Wilczura! Jest pani za młoda i zanadto pozwala pani sobie lek-ceważyć pewne dystansy.Nie uważam, bym potrzebował wyjaśniać to pani dobitniej.Doktor Aucja zmieszała się: rzeczywiście między nią a Dobranieckim był taki dystans, jakmiędzy generałem a szeregowcem i tylko nagłe oburzenie pozwoliło jej o tym zapomnieć nachwilę.Korzystając z tego, że Dobraniecki po ostatnim słowie odwrócił się do docenta Biernac-kiego, Aucja wyszła z gabinetu.Kolskiego znalazła na drugim piętrze, kończył właśnie opa-trunek.Była tak roztrzęsiona, że powiedział: Czy się coś stało? Potrząsnęła głową. Nie, nic.Nic ważnego.Tylko oni znowu coś knują.Chciałam z panem pomówić. Dobrze skinął głową. Za pięć minut będę wolny.Niech pani zaczeka w moim pokoju.W jego oczach był smutek i niepokój.Gdy przyszedł, siedziała przy biurku i płakała. Jakiż obrzydliwy, jakiż wstrętny jest świat [ Pobierz całość w formacie PDF ]