[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Tutaj widniał mały napis, którego Danny nie rozumiał: Roque.A pod nim strzał-ka. Co to takiego r-o-q-u-e, tato? Gra odparł ojciec. Trochę podobna do krokieta, ale boisko do niejjest żwirowane, nie porośnięte trawą, a boki ma jak duży stół bilardowy.To bardzostara gra, Danny.Czasami urządzają tutaj turnieje. Czy gra się w to młotkiem do krokieta? Podobnym przyznał Jack. Tylko trzonek ma nieco krótszy, a obuchinny z każdej strony.Z jednej to twarda guma, z drugiej drewno.(Wychodz, ty mały gówniarzu!) Wymawia się rouk ciągnął tata. Nauczę cię grać, jak zechcesz. Może. Słysząc dziwnie bezbarwny głosik Danny ego, rodzice wymie-nili nad jego głową zakłopotane spojrzenia. Nie wiadomo, czy mi się ta graspodoba. No cóż, stary, jak ci się nie spodoba, nikt cię nie będzie zmuszał.Zgoda? Tak. Podobają ci się te zwierzęta? zapytała Wendy. Wycięto je z żywopło-tu.Za ścieżką prowadzącą na boisko do roque a rósł żywopłot, przystrzyżonytak, że przypominał rozmaite zwierzęta.Bystre oczy Danny ego rozróżniły króli-ka, psa, konia, krowę i trójkę większych zwierząt, podobnych do baraszkującychlwów. To przez te zwierzęta wujek Al pomyślał o mnie w związku z tą pracą wyjaśnił Danny emu Jack. Wiedział, że za czasów studenckich pracowałemw spółce architektów zieleni.To taka firma, która różnym ludziom pielęgnujetrawniki, krzewy i żywopłoty.Ja strzygłem żywopłot jednej pani.Wendy podniosła rękę do ust i zachichotała.Patrząc na nią, Jack powiedział: Tak, strzygłem jej żywopłot co najmniej raz w tygodniu. Zabieraj się, zjeżdżaj powiedziała Wendy i znów zachichotała. Czy ona miała ładne żywopłoty, tato? spytał Danny, na co oboje o małonie ryknęli śmiechem.Wendy śmiała się tak serdecznie, że łzy spływały jej po policzkach i musiaławyjąć z torebki ligninową chusteczkę. Wycinało się z nich nie zwierzęta, Danny odparł Jack, kiedy odzyskałpanowanie nad sobą ale karty do gry.Piki, kiery, trefle i kara.%7ływopłot jednakrośnie, rozumiesz.61(Rośnie, powiedział Watson.nie, nie żywopłot, tylko ciśnienie.Musi panstale je sprawdzać, bo inaczej ocknie się pan z całą rodziną na pieprzonym Księ-życu.)Popatrzyli na niego zaskoczeni.Uśmiech zniknął z jego twarzy. Tato? spytał Danny.Jack zamrugał oczami, jakby powracał z bardzo daleka. Rośnie, Danny, i traci kształt.Więc będę musiał go strzyc raz czy dwa razyna tydzień, dopóki nie zrobi się tak zimno, że przestanie rosnąć.Plac zabaw znajdował się za żywopłotem.Dwie zjeżdżalnie, kilka huśtawekobok siebie, zawieszonych na różnych wysokościach, drabinki, tunel z betono-wych pierścieni, piaskownica i dom do zabawy będący dokładną kopią Panoramy. Podoba ci się, Danny? zapytała Wendy. No pewnie odparł z nadzieją, że zdradza większy entuzjazm, niż na-prawdę odczuwa. Jest ładny.Za placem zabaw znajdowało się niepozorne siatkowe ogrodzenie, a dalej pro-wadzący do hotelu szeroki podjazd o nawierzchni tłuczniowej, za którym rozpły-wała się w jasnoniebieskiej południowej mgiełce dolina.Danny nie znał słowa odosobnienie , lecz gdyby mu je wytłumaczono, chętnie by go używał.Dalekow dole, podobna do długiego czarnego węża, który postanowił się zdrzemnąć nasłońcu, wiła się droga prowadząca przez przełęcz Sidewinder do Boulder.Ta drogaprzez całą zimę będzie zamknięta.Na myśl o tym Danny poczuł lekkie dławieniew gardle i o mało nie podskoczył, kiedy ojciec położył mu rękę na ramieniu. Jak tylko będę mógł, przyniosę ci coś do picia, stary.Teraz są tu dość zajęci. Dobra, tato.Pani Brant wyszła z biura na zapleczu z miną osoby, która dowiodła swojej ra-cji.W parę sekund pózniej podążyli za nią dwaj chłopcy taszczący osiem walizeki próbujący dotrzymać jej kroku w tym triumfalnym wymarszu za drzwi.Dannypatrzył przez okno, jak mężczyzna w szarej liberii i niby-oficerskiej czapce zajeż-dża pod drzwi jej długim srebrzystym samochodem, po czym wysiada.Na widokpani Brant lekko dotknął czapki i pobiegł do tyłu, aby otworzyć bagażnik.W jednym z tych przebłysków, jakie czasami miewał, Danny pochwycił całąjej myśl unoszącą się nad bezładnym, stłumionym szmerem uczuć i barw, któryzazwyczaj odbierał w zatłoczonych miejscach.(Chciałabym wskoczyć w jego spodnie!)Danny ze zmarszczką na czole obserwował chłopców układających waliz-ki w bagażniku.Pani Brant dość surowym spojrzeniem obrzucała mężczyznęw szarej liberii, zajętego doglądaniem załadunku.Dlaczego miałaby pragnąć jegospodni? Czy zmarzła w tym długim futrze? A skoro jest jej tak zimno, to cze-mu nie włożyła po prostu własnych spodni? Jego mama nosi spodnie prawie całązimę.62Mężczyzna w szarej liberii zamknął bagażnik i przeszedł do przodu, żeby po-móc jej wsiąść do wozu.Danny pilnie się przypatrywał, ciekaw, czy ona powiecoś o spodniach, ale tylko się uśmiechnęła i dała mężczyznie dolara napiwku.W chwilę pózniej odjeżdżała już dużym srebrzystym samochodem.Zamierzał spytać matkę, dlaczego pani Brant miałaby chcieć tych spodni, alesię rozmyślił.Niekiedy można było narobić sobie pytaniami mnóstwo kłopotów.Już mu się to przedtem zdarzało.Więc zamiast pytać wcisnął się między rodziców na kanapkę, na której sie-dzieli, patrząc, jak goście regulują przy ladzie rachunki.Choć go cieszyło, że ma-ma i tata są szczęśliwi i że się kochają, nie umiał stłumić lekkiego niepokoju.Poprostu nie umiał.Rozdział dziesiątyHallorannKucharz nie odpowiadał wyobrażeniom Wendy o typowym pracowniku kuch-ni hotelowej.Po pierwsze, kogoś takiego nazywa się szefem, a nie przyziemnymmianem kucharza kucharzyła ona u siebie w mieszkaniu, kiedy wrzucała reszt-ki mięsa do żaroodpornego rondla wysmarowanego tłuszczem i dodawała do tegoklusek.Po drugie mistrz kulinarny w takim letnisku jak Panorama, reklamującymsię w specjalnej rubryce nowojorskiego Sunday Timesa , powinien być niski,okrągły, pyzaty; powinien mieć cieniutki wąsik, niczym gwiazdor komedii mu-zycznej z lat czterdziestych, ciemne oczy, francuski akcent i nieprzyjemny sposóbbycia.Hallorann miał tylko ciemne oczy, nic więcej.Był wysokim Murzynemz umiarkowanie skręconymi włosami, lekko przyprószonymi siwizną.Mówiłz miękkim akcentem południowca i często wybuchał śmiechem, pokazując zę-by tak równe i białe, że mogły być tylko protezami od Searsa i Roebucka, rocznik1950.Ojciec Wendy też miał takie protezy.Nazywał je roebuckerami i od cza-su do czasu wypychał przy kolacji językiem, robiąc śmieszną minę.zawsze,jak sobie teraz przypominała, kiedy matka wychodziła po coś do kuchni albo dotelefonu [ Pobierz całość w formacie PDF ]