[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.A spójrzcie na mnie teraz.Osiemdziesięciokilowy mięczak.”Lewą ręką wsparł się o mur, poprawił uchwyt na rękojeści i szarpnął ponownie.Rezultat był natychmiastowy.Kot rozwarł oczy i wrzasnął na niego.Martin krzyknął także, równie głośno.Kot spadł na ziemię.Martin przewrócił się do tyłu, obijając plecy o klamkę.Tak szybko, jak tylko mógł, odwinął zieloną folię, uniósł ją wokół wijącego się zwierzęcia i mocno zacisnął węzeł.– O, Boże, spraw, żeby wreszcie zdechł – bełkotał.– Boże, błagam, spraw, żeby zdechł.Kot jednak skręcał się i zwijał, pazurami drapiąc wściekle i hałaśliwie o folię i cały czas wrzeszcząc niczym torturowane dziecko.Martin podniósł śrubokręt, natychmiast jednak upuścił go ponownie.Narzędzie odtoczyło się poza jego zasięg.Kotu udało się wyszarpać długie rozdarcie w worku.Martin widział pełną nienawiści mordkę z nadal szeroko otwartym pyszczkiem.Widział, jak płoną jego oczy.Krzycząc z wysiłku podniósł worek i mocniej skręcił, żeby utrzymać zwierzę w środku.Następnie wywinął nim nad głową, raz i drugi, na podobieństwo młociarza szykującego się do rzutu, i z całej siły uderzył o ścianę – i jeszcze raz, i jeszcze.Kiedy wreszcie kot znieruchomiał, Martin upuścił worek na podłogę, odnalazł śrubokręt i zaczął dźgać ostrzem ciało zwierzęcia.Uderzał tyle razy, że w końcu kompletnie stracił rachubę.Wreszcie przyklęknął, gwałtownie chwytając ustami powietrze.– Jezus, Maria – wydyszał.– O, Jezu.Pociągnął worek do drzwi.Wydawał się niemożliwie ciężki jak na kota.Miał właśnie otworzyć drzwi i wywlec swój ciężar na zewnątrz, kiedy usłyszał głosy.Włoskie głosy, pod wpływem alkoholu i oburzenia jeszcze bardziej donośne niż zwykle.Państwo Capelli wrócili do domu.– Co to było? Kot? On nie ma żadnego kota! Warunki umowy dzierżawnej! Potrzebny ci doktor, wiesz o tym? Patrz, krwawisz! Co na to powie twój ojciec? Gdzie jest Martin? Jak to, wygląda jeszcze gorzej? Co może być gorsze?Martin zawahał się, po czym z szelestem plastiku zawlókł torbę do kuchni, zostawiając na podłodze wyraźne smugi krwi.Podniósł pokrywę szarego kosza na śmieci i wrzucił do niego zwłoki kota, a następnie przetarł podłogę ścierką.Wyżymając z niej zakrwawioną wodę do zlewu czuł się jak morderca.„Boże”, pomyślał, „co dopiero, kiedy zabija się człowieka? Jak im się udaje pozbyć tej całej krwi?” Czerwone smużki wirowały w zlewie, jak woda pod prysznicem w Psychozie.W drzwiach pojawił się pan Capelli, zaczerwieniony, spocony, roztaczający wokół siebie zapach brandy.– Martin – zawołał, a kiedy ten odwrócił się do niego, dodał: – Na Boga! Spójrz na siebie! Co ty wyprawiasz? Mój Boże!Martin oparł się o ścianę i obdarzył gospodarza grymasem ust, mającym oznaczać uśmiech.– Wszystko w porządku, panie Capelli, czuję się świetnie.Właśnie szukałem kluczy od samochodu – wie pan, żeby pojechać do szpitala.Pan Capelli skrzywił się i wyciągnął do niego ręce.Martin sięgnął ku nim, ale w jakiś sposób nagle ich tam nie było, wszystko ogarnęła czerń, a zresztą i tak nic już nie miało znaczenia.Upadł na podłogę, prosto na twarz.Miał szczęście, że nie złamał przy tym nosa.Pan Capelli przez moment trząsł się cały, po czym ryknął:– Wanda! Zadzwoń po karetkę.Powiedz im pronto.* * *Kiedy ocknął się, pierwszą rzeczą, jaką usłyszał, był klekot.Klik-klak, klik-klak, przerwa, klik-klak, klik-klak.Uniósł głowę i ujrzał Ramone, siedzącego ze skrzyżowanymi nogami na jednym z niewygodnych szpitalnych krzeseł, i znęcającego się nad najnowszą układanką Rubika.Rolety były spuszczone, toteż w pokoju panował mrok, choć z zewnątrz dochodził warkot samochodów i inne hałasy – wszystkie odgłosy ruchliwego dnia.Wszędzie stały kwiaty: róże i orchidee i wielkie bladoróżowe stokrotki; o szybę obijała się duża mucha.Spróbował coś powiedzieć, ale jego usta wydawały się wielokrotnie powiększone i nie mógł sobie przypomnieć, jak właściwie układa się słowa.– Mamoun.– wybełkotał.– Mamoun.Ramone odwrócił głowę i wpatrzył się w niego.– Cześć, stary! Więc ciągle jeszcze żyjesz i wierzgasz! – Odłożył układankę i podszedł do łóżka.Jego ciemna twarz pochylała się nad Martinem niczym ryba-teleskop wyglądająca z akwarium.– Wszyscy myśleliśmy, że jesteś już całkiem gotów na oddanie do przechowalni – no wiesz, tam, gdzie już nigdy się nie budzisz, więc obcinają ci nogi i ofiarują je jakiemuś bogatemu południowoamerykańskiemu tancerzowi rumby, cierpiącemu na raka stóp.– Czy możesz sobie wyobrazić moje nogi tańczące rumbę? – wykrztusił Martin.Ramone złapał go za rękę i uścisnął.– Chyba nie, bracie.Dobrze widzieć cię żywego.Jak się czujesz?Martin spróbował unieść głowę, lecz odniósł wrażenie, jakby ktoś przyszył mu włosy do poduszki.– Obolały.O, Jezu.– Hej, pan Caparuparelli opowiedział mi o tym kocie.Człowieku, to niesamowite, absolutnie obłędne.– Czy mógłbyś mi nalać trochę wody? – poprosił Martin.– Ledwo mogę przełknąć.Ramone hałaśliwie nalał mu szklankę wody mineralnej.– Nic dziwnego, że tak się czujesz.To po znieczuleniu, człowiek zawsze potem gówniano się czuje.Pamiętasz, jak zaliczyłem tego thunderbirda? Uśpili mnie wtedy na cztery godziny.Obudziłem się cały rozbity.Martin wypił, po czym zapytał:– Jak długo.– Dwie i pół godziny, bracie.Założyli ci trzydzieści osiem szwów.– Chryste! – Martin czuł się cały obolały, spuchnięty, jakby nadmuchany.Wiedział, że coś powinno go niepokoić, jakaś robota czy coś takiego – jakiś scenariusz – zbyt był jednak otępiały, by pamiętać, co to było.– Pan Caparupadupa pozbył się kota – opowiadał Ramone.– Wyrzucił go do śmieci koło supermarketu.Miejmy nadzieję, że dobre stare Towarzystwo Opieki Nad Zwierzętami nie będzie go teraz ścigać.– Kot.wyszedł z lustra.– rzekł Martin niewyraźnym głosem.– Musiał.To jedyne wytłumaczenie.Nie ma innego sposobu.Drzwi i okna pozamykane [ Pobierz całość w formacie PDF ]