RSS


[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Biedny, pechowy sukinsyn.W rzeczywistości wcale nie było mu żal Bobby’ego, ale gdyby miało mu być kogokolwiek żal, to na pewno właśnie tego małego, przygłupiego pierwszoklasisty.Richie Trelawney siedział na miejscu obok kierowcy sztywny jakby kij połknął i pożerał wzrokiem twarz Buddy’ego.Richie wiedział, o co w tym wszystkim chodzi, to nie ulegało najmniejszej wątpliwości.Prześladowca zbliżał się coraz bardziej.Jego poczwórne reflektory rosły szybko we wstecznym lusterku camaro.To niemożliwe! - ryknął bezgłośnie Buddy.To niemożliwe! Jednak tamten wóz naprawdę był coraz bliżej i Buddy wyczuł, że już wkrótce nastąpi śmiertelny atak.Jego umysł miotał się jak szczur w klatce, szukając drogi ucieczki, ale nie mógł jej znaleźć.Przed chwilą minęli przerwę w śnieżnej bandzie po lewej stronie, przez którą Repperton zwykle wjeżdżał w boczną drogę omijającą główną bramę rezerwatu.Pozostawało mu coraz mniej miejsca, czasu i możliwości wyboru.Rozległo się kolejne głuche uderzenie i camaro znowu zatoczyło się jak pijane, tym razem przy szybkości ponad stu dziesięciu mil na godzinę.Jesteś bez szans, staruszku - pomyślał z rezygnacją Buddy.Puścił kierownicę, chwycił za pas bezpieczeństwa i zapiął go po raz pierwszy od chwili, kiedy nauczył się prowadzić samochód.Jednocześnie siedzący z tyłu Bobby Stanton wrzasnął z panicznym przerażeniem:- Brama! Boże, Buddy, uważaj na bramę!!!Camaro dotarło do ostatniego stromego podjazdu.Po drugiej stronie wzniesienia droga prowadziła w dół aż do miejsca, gdzie rozdzielała się na dwie nitki stanowiące wjazd i wyjazd z parku stanowego.Miedzy nimi tkwiła niewielka budka strażnicza ustawiona na wysokiej betonowej wysepce; latem siedziała w niej na turystycznym krzesełku kobieta i pobierała dolara od każdego samochodu wjeżdżającego do parku.Kiedy dwa samochody runęły w dół wzgórza ku bramie, budka została zalana upiornym, białym światłem.- Pieprzę cię, Ciporyjcu! - ryknął Buddy.- Pieprzę ciebie i tego twojego grata!Zakręcił kierownicą do oporu.Bobby ponownie wrzasnął, Richie Trelawney zaś zasłonił twarz dłońmi.Jego ostatnia myśl składała się z powtarzanej w kółko frazy: Uważaj na potłuczone szkło uważaj na potłuczone szkło uważaj na potłuczone szkło.Camaro obróciło się o 180 stopni.Reflektory ścigającego ich samochodu zaświeciły im prosto w twarze i Buddy zaczął przeraźliwie krzyczeć, bo to rzeczywiście był samochód Ciporyjca, co do tego nie było żadnych wątpliwości, tej szerokiej chyba na milę atrapy nie sposób było pomylić z żadną inną, tylko że za kierownicą nikt nie siedział! Samochód był zupełnie pusty.Na dwie sekundy przed katastrofą reflektory Christine skierowały się nieco w lewo i plymouth wpadł w alejkę wjazdową tak nieomylnie i dokładnie, jak karabinowy pocisk przelatujący przez lufę.Uderzywszy w drewniany szlaban rozbił go w drzazgi, posyłając roztrzaskane odłamki daleko w ciemność.Camaro Buddy’ego Reppertona rąbnęło tyłem w betonową wysep­kę.Najpierw dwudziestocentymetrowej wysokości krawężnik skasował podwozie; zmięte szczątki rury wydechowej i tłumika poleciały w głę­boki śnieg i znieruchomiały tam niczym jakaś przedziwna rzeźba.Następnie zgnieceniu uległa tylna część samochodu, a wraz z nią Bobby Stanton.Buddy odniósł wrażenie, jakby ktoś wylał mu na tył głowy i plecy wiadro ciepłej wody; była to krew Bobby’ego.Camaro wystrzeliło w powietrze, z trzaskiem dartego metalu i pryska­jącego szkła wykonało pełen obrót, runęło z łoskotem na ziemię, by natychmiast przetoczyć się na dach.Silnik przebił ściankę dzielącą go od kabiny, przygniatając Richiego Trelawneya i miażdżąc jego ciało od pasa w dół.Następnie rozległa się głucha eksplozja, rozszarpany zbiornik paliwa stanął w płomieniach i samochód wreszcie znieruchomiał.Buddy Repperton żył.Odłamki szkła pokaleczyły go w wielu miejscach - jedno ucho zostało odcięte z chirurgiczną precyzją, pozostawiając czerwoną dziurę po lewej stronie głowy - i miał złamaną nogę, ale żył.Ocalił go zapięty pas.Nacisnął przycisk i pas puścił.Trzask płomieni przypominał szelest miętego papieru.Czuł buchający z ognia żar.Spróbował otworzyć drzwi, ale okazało się, że zostały zablokowane.Dysząc ochryple przeczołgał się przez wąską przestrzeń, którą kiedyś wypełniała przednia szyba.i ujrzał Christine.Stała przodem do niego w odległości czterdziestu metrów na końcu długiego, wyraźnego śladu po poślizgu.Pomruk jej silnika przypominał powolne sapanie jakiegoś olbrzymiego zwierzęcia.Buddy oblizał wargi.Za każdym oddechem coś poruszało się i bolało go w lewym boku.Coś połamanego.Żebra.Silnik Christine ryknął i przycichł; ryknął i przycichł.Do uszu Buddy’ego docierał niewyraźnie, jakby z koszmaru jakiegoś wariata, głos Elvisa Presleya śpiewającego „Jailhouse Rock”.Pomarańczoworóżowe plamy światła na śniegu.Huczące płomienie.Zaraz eksploduje paliwo.Zaraz.Eksplodowało.Zbiornik camaro wybuchł z głośnym, głuchym łoskotem.Buddy odniósł wrażenie, jakby czyjaś brutalna dłoń rąbnęła go z całej siły w plecy, po czym przeleciał kilka metrów w powietrzu i wylądował w śniegu na bolącym boku.Jego kurtka zajęła się ogniem.Jęcząc rozpaczliwie zaczął tarzać się w śniegu, by ugasić płomienie, a kiedy mu się to udało, spróbował podnieść się na kolana.Za jego plecami camaro zamieniło się w płonący stos pogiętego żelastwa.Słyszał pomruk silnika Christine, przybierający na sile i cichnący, przybierający na sile i cichnący.Coraz szybciej, coraz bardziej niecierpliwie.Buddy’emu wreszcie udało się stanąć na czworakach i spojrzeć na samochód Cunninghama przez zasłonę spoconych, pozlepianych włosów.W masce plymoutha widniało wgniecenie po uderzeniu w drewniany szlaban, a z uszkodzonej chłodnicy kapała mieszanka wody i płynu nie zamarzającego, parująca po zetknięciu ze śniegiem jak świeży zwierzęcy pot.Buddy ponownie oblizał wargi.Były suche niczym skóra jaszczurki [ Pobierz całość w formacie PDF ]
  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • wblaskucienia.xlx.pl