RSS


[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Zaintrygowało to cieślę, chociaż udawał, że mi nie dowierza.Kucnął przy mnie i potrząsnął mocno za ramię.Powtórzyłem swoją opowieść, usiłując jak najbardziej beznamiętnym tonem przekonać go o niezmiernej wartości znalezionych przedmiotów.O świcie cieśla zaprzągł do fury wołu, przy­wiązał mnie sobie sznurkiem do dłoni, wziął potężną siekierę i nie mówiąc ani słowa żonie czy sąsiadom ruszył ze mną w drogę.Przez całą jazdę głowiłem się, jak się uwolnić; sznurek był zbyt mocny, abym mógł go zerwać.Kiedy dotarliśmy na miejsce, cieśla zatrzymał furę.Podeszliśmy do bunkra i wspięliśmy się na nagrzany dach; początkowo udawałem, że nie pamiętam, gdzie znajduje się otwór.W końcu jednak zaprowadziłem tam cieślę.Chłop chciwie odsunął blachę.Uderzył nas w nozdrza smród, a szczury, oślepione światłem, zaczęły piszczeć.Cieśla pochylił się nad otworem, ale przez chwilę nic nie widział, bo mu oczy jeszcze nie przywykły do mroku.Powoli przekradłem się na drugą stronę ot­woru, byle dalej od cieśli, napinając łączący nas sznurek.Wiedziałem, że jeśli w ciągu następnych kilku sekund nie zdołam uciec, chłop zabije mnie i ciśnie ciało do bunkra.Przerażony, pociągnąłem nagle za sznurek tak mocno, że werżnął mi się w nadgarstek aż do kości.Niespodziewane szarpnięcie zachwiało cieś­lą.Usiłował złapać równowagę, ale bezskutecznie; krzyknął, zamachał rękami i z głuchym łoskotem wpadł w rozwarte gardło bunkra.Zaparłem się nogami o nierówny, betonowy kołnierz, na któ­rym spoczywała blacha.Napięty sznurek szoro­wał przez moment o ostry brzeg, po czym pękł.Równocześnie usłyszałem z dołu krzyk i urywane jęki cieśli.Przysunąłem się lękliwie do otworu i oświetliłem wnętrze przy pomocy blachy.Masywna sylwetka cieśli była tylko częściowo widoczna.Twarz i ramiona ginęły pod powierz­chnią morza szczurów, którego kolejne fale zale­wały także brzuch i nogi mężczyzny.Nagle chłop znikł zupełnie, a morze szczurów zakolebało się gwałtownie.Drgające grzbiety stały się brązowo-czerwone od krwi.Dysząc i machając ogonami, gryzonie biły się teraz o dostęp do ciała; w pół­otwartych mordach połyskiwały zęby, a oczy odbijały blask słońca niczym paciorki różańca.Patrzyłem na to widowisko jak sparaliżowany, nie potrafiąc oderwać się od krawędzi otworu; brakowało mi siły woli, by go zasłonić blachą i odejść.Nagle rozkołysane morze szczurów rozstąpiło się i powoli, niespiesznie, niczym ręka pływaka, wynurzyła się z niego ogryziona do kości dłoń z szeroko rozczapierzonymi palcami, a za nią ramię.Przez chwilę sterczała nieruchomo nad kotłującymi się szczurami, aż wtem napór tłoczących się zwierząt wypchnął na powierzchnię cały błękitnobiały szkielet cieśli, miejscami zupeł­nie odarty z mięsa, gdzie indziej wciąż pokryty skrawkami czerwonej skóry i szarej odzieży.Pomiędzy żebrami, pod pachami oraz tam, gdzie wcześniej znajdował się brzuch, wychudłe gryzo­nie walczyły zajadle o zwisające resztki mięśni i kiszek.Oszalałe z głodu, wyrywały sobie strzępy odzieży, skóry, bezkształtne ochłapy mięsa.Da­wały nura w środek ciała, po czym wyskakiwały przez inny wygryziony otwór.Trup osunął się w dół pod ich atakami.Kiedy znów wypłynął na powierzchnię krwawej, skotłowanej topieli, był to już tylko goły szkielet.Porwałem siekierę cieśli i uciekłem, zdjęty przerażeniem.Zziajany dopadłem fury; wół, ni­czego nie podejrzewając, spokojnie skubał trawę.Wskoczyłem na wóz i szarpnąłem lejce, ale zwierzę nie chciało ruszyć bez swojego pana.Spoglądając za siebie, pewien, że stado szczurów zaraz rzuci się za mną w pogoń, zdzieliłem wołu batem.Obejrzał się z niedowierzaniem, wciąż się ociągając, ale kolejne smagnięcia bata przekonały go, że nie będziemy czekać na cieślę.Wóz trząsł się niemiłosiernie na dziurawym, dawno nie używanym trakcie; koła szarpały krzaki i przygniatały do ziemi chwasty.Nie wiedziałem, dokąd prowadzi trakt, pragnąłem tylko uciec jak najdalej od bunkra i wioski cieśli.Pędziłem w szaleńczym tempie przez lasy i pola­ny, unikając dróg, na których widniały świeże ślady chłopskich furmanek.Kiedy zapadła noc, ukryłem furę w krzakach, a sam położyłem się spać na koźle.Następne dwa dni spędziłem w podróży; raz ledwo udało mi się ominąć posterunek wojskowy stacjonujący w młynie.Wół schudł, boki mu się zapadły.Ale gnałem dalej, dopóki nie nabrałem przekonania, że umknąłem już dość daleko.Właśnie zbliżaliśmy się do niedużej wioski; wjechałem spokojnie i zatrzymałem się przy pierwszej chacie; na mój widok chłop przeżegnał się.Zaproponowałem mu wołu i furę w zamian za dach nad głową i wikt [ Pobierz całość w formacie PDF ]
  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • wblaskucienia.xlx.pl