[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.A potem już tylko stanąłem w świetle ognisk i patrzyłem, bo zaiste nie miałem wiele do roboty.Kostuch oraz ludzie porucznika Ronsa uwijali się jak w ukropie, a ciała bandytów padały niczym snopy zżętego zboża, jeśli pozwolicie mi na tak oklepaną metaforę.Trudno jednak było nie zauważyć, że ich opór był.dziwny.Wyciągali bezbronne dłonie na spotkanie ostrzy, biegali wkoło z krzykiem, przewracali się o własne nogi.Było w nich widać jakieś otępienie, zdumiewającą ślamazarność ruchów i całkowity brak bitewnego doświadczenia.Czyżby potrafili tylko mordować nieprzygotowanych na atak wieśniaków? Czy to mogli być ci sami ludzie, którzy masakrowali osadników i w zwierzęcym szale gryźli ich zwłoki? Tu nie można było dostrzec nawet śladu szału czy wojennej zapalczywości.Po chwili staliśmy nad kilkunastoma trupami i ten zdumiewająco łatwy triumf nie przygotował nas na to, co miało się stać za chwilę.Bowiem z drewnianej szopy, zbitej z szerokich, solidnych bierwion, nagle wybiegło dwóch ludzi z toporami w dłoniach.Dwaj żołnierze porucznika Ronsa rzucili się w ich stronę i po chwili obaj już nie żyli.Jeden z napastników został cięty przez ramię, ale nawet nie zwolnił kroku, pomimo iż widziałem, jak cios niemal odciął mu rękę, która teraz zwisała jedynie na pasie skóry.Młody człowiek o bladej twarzy, którego Rons nazywał de Villem, pchnął sztychem w brzuch drugiego z bandytów.Ten wbił się na jego miecz, aż rękojeść zetknęła się z ciałem, wypuścił z dłoni topór, chwycił de Ville’a za głowę i wgryzł się w jego twarz.Widziałem tylko tryskającą krew i słyszałem przerażający krzyk, który nie umilkł nawet wtedy, gdy Kostuch rozłupał napastnikowi głowę szablą.Mężczyzna z odciętym ramieniem wbiegł pomiędzy dwóch innych żołnierzy, otrzymał dwa pchnięcia oszczepami, po czym zamachnął się i ściął głowę bliższemu z ludzi Ronsa.Z bezgłowego kadłuba trysnęła struga krwi, a ja podskoczyłem i zamachnąłem się mieczem.Bandyta osłonił głowę, ale miecz obciął mu dłoń i poharatał twarz.Nawet nie zaskomlał.Nie krzyknął.W blasku ognisk widziałem jego rozszerzone, błyszczące oczy.Zgasły dopiero wtedy, gdy z chrzęstem wbił się pomiędzy nie grot strzały.Wtedy dopiero upadł.Bezręki, splamiony posoką, z piersią przebitą oszczepami.Drgał jeszcze na ziemi, a z ust spływała mu krwawa piana.– Na miecz Pana naszego – usłyszałem przerażony szept Ronsa.– de Ville, na Boga!Odwróciłem głowę i zobaczyłem, jak porucznik próbuje zatamować krew płynącą z twarzy de Ville’a.Młody człowiek miał wyszarpany policzek, tak że odsłonięte zostały szczęka oraz zęby, a z nosa został mu jedynie krwawy strzęp z wystającą chrząstką.Na szczęście nie krzyczał, bo Bóg dał mu wcześniej łaskę omdlenia.Pchnąłem drzwi do szopy, z której wypadło tych dwóch.Wszedłem do środka ostrożnie, trzymając w prawym ręku wysunięty miecz, a w lewą dłoń wziąłem garstkę sherskenu.Ale sień była pusta.Tylko za sąsiednimi drzwiami usłyszałem odgłos, jakby ktoś próbował barykadować wejście.Uderzyłem z rozmachu barkiem i wpadłem do środka, by zobaczyć ubranego na czarno, chudego człowieka, który próbował przesunąć pod wejście ciężką, okutą mosiądzem skrzynię.Strzeliłem go rękojeścią miecza w twarz, a on poleciał pod ścianę z chrapliwym krzykiem.Zbliżyłem się i stanąłem nad nim.Czubkiem buta kopnąłem go pod żebra.Nie za mocno.Tak tylko, by przypomnieć o swej obecności.– Doktor Cornelius, jak sądzę? – zapytałem uprzejmie.Kątem oka zobaczyłem, że do izby wbiegł porucznik Rons, a potem zastygł w miejscu, widząc leżącego pod ścianą mężczyznę.Tymczasem wychudzony człowieczek otarł rękawem krew z twarzy i, stękając, podniósł się na nogi.Wypluł na podłogę wybite zęby.– To właśnie on – powiedział porucznik Rons i postąpił krok, ale chwyciłem go za ramię.– Nie, nie – powiedziałem.– Musimy porozmawiać.Prawda, doktorze?– A kim ty jesteś, że napadasz spokojnych ludzi? – wyseplenił doktor i zabrzmiało to jak: „a fym fy hefteś, he na-fadas fokojnych fuci?”.Pchnąłem go na krzesło, aż usiadł z impetem.– Co za bezczelność – powiedziałem.– Ty mówisz o napadach? A trzy wymordowane wioski?– Wieśniacy – skrzywił się pogardliwie.– Kogo obchodzą wieśniacy? Ja mam wizję, człowieku! Ideę, za którą warto było oddać życie tych ludzi.– Zaprawdę powiadam wam: co żeście uczynili temu bratu mojemu najmniejszemu, mnie żeście uczynili – odparłem słowami Pisma.– Więc może podzielisz się swą wizją z inkwizytorem Jego Ekscelencji biskupa Hez-hezronu?– Ty jesteś inkwizytorem? – zerknął na mnie spode łba.– Bardzo dobrze.Może będę potrzebował pomocy twego pana.Patrzyłem na niego i przyznam, że na moment, na krótką chwilę, zabrakło mi języka w gębie.A wierzcie, mili moi, iż waszemu uniżonemu słudze rzadko rzecz taka się przytrafiała.Oto przede mną siedział morderca, a raczej przywódca bandy morderców, który zupełnie nie przejął się zagładą swych ludzi oraz obecnością inkwizytora, i liczył na spotkanie z biskupem.Był tylko głupi, czy już szalony?– Zastanawiałem się, czy rozpalić stos, czy raczej szykować linę – powiedziałem.– Ale widzę, że rozmowa zajmie nam dłuższą chwilę [ Pobierz całość w formacie PDF ]