[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Zawsze miałem słabe zęby.A zresztą, bierz je licho.Przód kolumny maszerujących zszedł na pobocze drogi, ustępując miejsca jadącemu z naprzeciwka autobusowi.Był to wiekowy, zasapany, dymiący pojazd z miejscami siedzącymi dla dwudziestu pięciu pasażerów.Jechało nim jednak ponad dwa razy tyle mężczyzn, kobiet i dzieci, a ponadto z tuzin ludzi uczepionych rękami i nogami na zewnątrz.Na dachu autobusu piętrzyły się klatki z kurami, bagaże i maty.Jadący astmatycznym pojazdem tubylcy spoglądali z zaciekawieniem na jeńców, ci zaś wpatrywali się w klatki z na wpół żywymi kurami, licząc w duchu na to, że ten sakramencki grat zepsuje się albo stoczy do rowu, a wtedy pomagając go wepchnąć z powrotem na drogę uda im się przy okazji uwolnić kilkanaście kur.Dziś jednak przejechał bez wypadku, ściągając na siebie potok przekleństw.Marlowe szedł obok Duncana, który nadal opowiadał o swoich nowych zębach i odsłaniał je, uśmiechając się szeroko.Ale nie był to naturalny uśmiech.Wyglądał groteskowo.Posuwający się za nimi jak w letargu koreański strażnik krzyknął na jeńca, który odłączył się od szeregu i zszedł na pobocze, ale ten zsunął spodnie i szybko się załatwił, wołając “sakit marah” - czerwonka - na co strażnik wzruszył ramionami, zapalił papierosa i zaczekał na jeńca, który po chwili dołączył do maszerujących.- Osłaniaj mnie, Peter - prosił Duncan.Marlowe spojrzał przed siebie.O jakieś dwadzieścia metrów od drogi wąską ścieżką, biegnącą brzegiem rowu, nadchodziła żona Duncana z córeczką.Ming Duncan była Chinką z Singapuru.Ze względu na kolor skóry nie wtrącono jej do obozu razem z żonami i dziećmi innych jeńców i żyła na wolności na przedmieściu Singapuru.Dziewczynka była równie piękna jak jej matka i wysoka na swój wiek, a jej twarz wskazywała, że nigdy nie płacze.Raz na tydzień “przypadkiem” przechodziły koło drogi, tak żeby Duncan je zobaczył.On zaś stale powtarzał, że dopóki może je widzieć, Changi nie jest takie straszne.Gdy przechodził na bok swojego oddziału, Marlowe wysunął się przed niego, osłaniając go przed wzrokiem strażnika.Matka i córka nie dały żadnego znaku mijającej je kolumnie.Kiedy przechodził Duncan, jego oczy spotkały się z ich oczami na ułamek sekundy i obie spostrzegły, że upuścił na skraj drogi skrawek papieru, ale nie zatrzymały się i wkrótce potem Duncan znalazł się za nimi, wtopiony w masę jeńców.Wiedział jednak, że zauważyły upuszczoną kartkę, jak również to, że będą szły dalej, aż jeńcy i strażnicy znikną im z oczu, a wtedy wrócą, odszukają kartkę i przeczytają ją.Ta myśl napełniała go szczęściem.“Kocham was, tęsknię za wami, jesteście obie moim życiem”, napisał.Pisał zawsze to samo, ale i dla niego, i dla nich słowa te były za każdym razem nowe, bo pisane od nowa, były słowami, które warto powtarzać, powtarzać ciągle i niezmiennie.W nieskończoność.- Jak myślisz, dobrze wygląda, co? - spytał Duncan, kiedy znalazł się znów przy Marlowie.- Cudownie, szczęściarz z ciebie.A z Mordeen wyrośnie kiedyś piękna dziewczyna.- Oj tak, to prawdziwa ślicznotka.We wrześniu skończy sześć lat.- Chwila szczęścia minęła i Duncan zamilkł.- Ach, żeby ta wojna wreszcie się skończyła - westchnął.- Już niedługo.- Kiedy zechcesz się ożenić, Peter, weź sobie Chinkę.To najwspanialsze żony na świecie - powiedział Duncan.Mówił to już wiele, wiele razy.- Wiem, że ciężko żyć z dala od swoich i że to odbija się na dzieciach, ale będę szczęśliwy, jeśli umrę w jej ramionach.- Westchnął.- Ale ty i tak mnie nie posłuchasz.Ożenisz się z jakąś Angielką i będziesz myślał, że to jest prawdziwe życie.Wielka szkoda! Już ja dobrze wiem, spróbowałem i jednego, i drugiego.- Chyba będę musiał sam się o tym przekonać, nie uważasz? - odparł ze śmiechem Marlowe, a potem przyśpieszył kroku, żeby wyjść na czoło swojej grupy.- Do zobaczenia.- Dziękuję, Peter - zawołał za nim Duncan.Zbliżali się do lotniska.Strażnicy, którzy mieli rozprowadzić poszczególne grupy na stanowiska pracy, już czekali.Obok nich leżały oskardy i łopaty, a przez lotnisko ciągnęło już pod strażą wielu jeńców.Marlowe spojrzał na zachód.Jakaś grupa zmierzała właśnie w stronę drzew.Psiakrew, zaklął w duchu.Zatrzymał swój oddział i zasalutował strażnikom.Spostrzegł wśród nich Torusumiego.Torusumi poznał Marlowe’a i uśmiechnął się.- Tabe!- Tabe - odrzekł Marlowe, zakłopotany rzucającą się w oczy serdecznością Koreańczyka.- Pójdę z panem i pańskimi ludźmi - powiedział Torusumi i wskazał narzędzia.- Dziękuję - odparł Marlowe i skinął na sierżanta.- Mamy iść z nim.- Ten nygus zawsze idzie na wschodnią stronę - powiedział sierżant ze złością.- Takie już nasze zasrane szczęście.- Wiem o tym - odparł Marlowe, również zły.A kiedy jego ludzie brali narzędzia, powiedział do Torusumiego:- Mam iść na wschód.Wiem, że po zachodniej stronie jest chłodniej, ale mnie zawsze wysyłają na wschód.Marlowe postanowił zaryzykować.- A może powinien pan poprosić, żeby lepiej pana traktowano? - powiedział.Proponowanie czegokolwiek Koreańczykowi czy Japończykowi było niebezpieczne.Torusumi obrzucił Marlowe’a zimnym spojrzeniem, a potem odwrócił się nagle i podszedł do japońskiego kaprala Azumiego, który stał z boku z posępną miną.Azumi znany był z tego, że łatwo wpadał we wściekłość.Marlowe obserwował z lękiem, jak Torusumi kłania się i mówi coś szybko i chrapliwie po japońsku.Czuł na sobie wzrok Azumiego.Stojący obok Marlowe’a sierżant również przyglądał się z niepokojem rozmawiającym strażnikom.- Co pan mu powiedział, panie kapitanie? - spytał.- Powiedziałem, że dobrze byłoby pójść dzisiaj dla odmiany na zachodnią stronę.Sierżant wzdrygnął się.Jeśli oficer dostawał w twarz, to automatycznie to samo czekało sierżanta.- Nie ma co, zaryzykował pan.- powiedział, urywając nagle, bo Azumi i trzymający się z szacunku o dwa kroki za nim Torusumi ruszyli właśnie w ich stronę.Niski Japończyk o kabłąkowatych nogach zatrzymał się na pięć kroków przed Marlowe’em i chyba przez dziesięć sekund patrzał mu prosto w oczy.Marlowe spodziewał się dostać w twarz, co powinno było teraz nastąpić.Ale nic takiego się nie stało.Azumi uśmiechnął się nagle, odsłaniając złote zęby, ze świstem wciągnął przez nie powietrze i wydobył paczkę papierosów [ Pobierz całość w formacie PDF ]