RSS


[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Na pewno wróci”.Nie chciałem, żeby ktoś przyłapał mnie ze łzami w oczach, dlatego wyślizgnąłem się na dwór w chwili, gdy dziadek wsiadał do pikapu.Wsiadłem i ja.Siedzieliśmy długo, patrząc w okno i milcząc, a potem dziadek bez słowa przekręcił kluczyk w stacyjce.Minęliśmy odziarniarnię.W niedzielne poranki głucho mil­czała, ale każdy farmer potajemnie pragnął, żeby dudniła i ryczała pełną parą.Pracowała jedynie trzy miesiące w roku.Jechaliśmy przed siebie bez konkretnego celu, a przynaj­mniej nie potrafiłem tego celu określić.Trzymaliśmy się bocz­nych dróg, wysypanych żwirem, buchających pyłem i ukrytych między polami bawełny rosnącej krok za poboczem.- Tam mieszkają Siscowie.- To były jego pierwsze słowa.Nie chcąc odrywać rąk od kierownicy, ruchem głowy wskazał w lewo.W oddali stał dom podobny do domów wszystkich połowników, ledwo widoczny zza morza białych krzewów.Zardzewiały dach się zapadał, weranda była mocno pochylona, podwórze brudne, a bawełna rosła niemal pod sznurami do suszenia bielizny.Z ulgą spostrzegłem, że nikt się tam nie kręci.Znając dziadka, obawiałem się, że mógłby nagle wjechać na podwórze i wszcząć awanturę.Jechaliśmy powoli przez nie kończące się płaskie pola.Właśnie trwała lekcja w szkółce niedzielnej, a ja byłem na wagarach: ale frajda! Wiedziałem, że mamie to się nie spodoba, lecz wiedziałem też, że na pewno nie zadrze z Dziadziem.To właśnie ona powiedziała mi, że ilekroć dziadkowie martwią się o Ricky’ego, zawsze przelewają uczucia na mnie.Dziadek musiał coś zauważyć, ponieważ zwolnił tak bardzo, że pikap niemal się zatrzymał.- Farma Embry’ego - powiedział.- Widzisz ich?Wyginałem i wyciągałem szyję dopóty, dopóki nie zoba­czyłem czterech czy pięciu słomkowych kapeluszy.Meksyka­nie.Byli nisko pochyleni, jakby usłyszawszy nas, próbowali ukryć się w morzu bieli.- Zbierają w niedzielę?- Jak widzisz.Przyspieszyliśmy i w końcu zniknęli nam z oczu.- Co dziadek teraz zrobi? - spytałem, jakby tamci złamali prawo.- Nic.To sprawa Embry’ego.Pan Embry należał do naszego Kościoła.Nie wyobrażałem sobie, żeby pozwolił Meksykanom pracować w święto.- Ale on chyba o tym wie, prawda?- Może nie wie.Kiedy pojechał do kościoła, Meksykanie mogli wyjść w pole bez jego wiedzy.- Ale przecież nie mogą sami ważyć bawełny - zauważy­łem i Dziadzio prawie się uśmiechnął.- Chyba nie.- Tak wiec ustaliliśmy na sto procent, że pan Embry pozwala Meksykanom zbierać w niedzielę.Plotkowano o tym każdej jesieni, ale do głowy by mi nie przyszło, że tak dobry sługa boży jak on mógłby popełnić tak ciężki grzech.Byłem wstrząśnięty; w przeciwieństwie do dziadka.Biedni Meksykanie.Przewożono ich jak bydło i odbierano jedyny dzień odpoczynku, podczas gdy najmujący ich człowiek ukrywał się w kościele.- Nie mówmy o tym nikomu - powiedział Dziadzio, zado­wolony, że udało mu się potwierdzić plotkę.Sekrety.Coraz więcej sekretów.Idąc w stronę kościoła, słyszeliśmy śpiew wiernych.O tej porze zawsze byłem tam, w środku, nigdy na zewnątrz.- Spóźniliśmy się - wymamrotał Dziadek, otwierając drzwi.- Dziesięć minut.Ludzie stali i śpiewali, dlatego udało nam się wślizgnąć do ławki bez zbytniego zamieszania.Zerknąłem na rodziców, lecz nie zwracali na mnie uwagi.Kiedy pieśń dobiegła końca, usiedliśmy i zobaczyłem, że siedzę wciśnięty między dziadka i babcię.Ricky’emu mogło grozić niebezpieczeństwo, ale mnie na pewno nie groziło.Wielebny Akers wiedział, że tematu wojny i śmierci lepiej nie poruszać.Zaczął od przekazania smutnej nowiny o Timmym Nance, którą wszyscy już słyszeli.Pani Dockery dochodziła do siebie w domu.Uczniowie szkółki niedzielnej przygo­towywali dla niej posiłki.Nadeszła pora, powiedział wielebny, żeby zewrzeć szyki i pocieszyć członkinię naszej wspólnoty.Pani Dockery miała przeżyć godzinę chwały, i wszyscy o tym wiedzieliśmy.Gdyby zaczął mówić o wojnie, po nabożeństwie miałby do czynienia z dziadkiem, dlatego wolał wygłosić zwyczajne kazanie.My, baptyści, mówił, jesteśmy dumni, że wysyłamy misjonarzy do wszystkich krajów świata i właśnie prowadzimy wielką zbiórkę pieniędzy na ten szczytny cel.I właśnie o to mu chodziło: o pieniądze.Dajcie pieniądze, żebyśmy mogli wysłać więcej ludzi do miejsc takich jak Indie, Korea, Afryka i Chiny.Jezus nauczał, że bliźnich trzeba kochać, chociaż się od nas różnią.Dlatego zadaniem baptystów jest nawrócić resztę świata.Postanowiłem, że nie dam ani centa.Nauczono mnie dawać na tacę jedną dziesiątą tego, co zarobiłem, więc niechętnie dawałem.Tak nakazywało Pismo Święte i trudno było z tym polemizować.Ale brat Akers żądał czegoś, co wykraczało poza Pismo, i jeśli chodzi o mnie, grubo się przeliczył.Nie zamierzałem dawać pieniędzy na Koreę.Byłem pewien, że pozostali Chandlerowie myślą tak samo.Chandlerowie i wszyscy członkowie naszego Kościoła.Tego ranka brat Akers był trochę przygaszony.Zamiast o śmierci i grzechu, mówił o miłości i dobroczynności, ale nie wkładał w to serca.A ponieważ nie krzyczał, uciąłem sobie drzemkę.Po nabożeństwie nikt nie miał nastroju na plotkowanie.Dorośli poszli prosto do samochodu i pospiesznie odjechaliśmy.Na granicy miasta tata spytał:- Gdzie byliście z dziadkiem?- Nigdzie.Pojechaliśmy się przejechać.- Ale gdzie?Wyciągnąłem rękę na wschód.- Gdzieś tam.Myślę, że dziadek chciał po prostu pojeździć.Tata kiwnął głową, jakby żałował, że nie zabrał się z nami.Kiedy kończyliśmy jeść niedzielną kolację, ktoś cicho za­pukał do drzwi.Tata siedział najbliżej, więc wyszedł na ganek.Stali tam Miguel i Kowboj.- Mamo, jesteś potrzebna - powiedział tata i babcia spiesz­nie wyszła z kuchni.My za nią.Kowboj był bez koszuli; lewy bok miał straszliwie spuch­nięty.Nie mógł podnieść lewej ręki, a kiedy babcia kazała mu to zrobić, skrzywił się z bólu.Było mi go żal.Miał rozciętą skórę w miejscu, gdzie ugodziła go piłka.- Można policzyć szwy piłki - powiedziała babcia.Mama przyniosła garnek wody i myjkę.Po kilku minutach tata i Dziadzio znudzili się i wyszli.Przez rannego Meksykanina mogła spaść wydajność pracy i jestem pewien, że się tym martwili.Pełniąc rolę lekarza, babcia była w swoim żywiole, dlatego opatrzyła Kowboja najstaranniej, jak umiała.Obandażowała mu bok, kazała położyć się na plecach i podłożyła mu poduszkę pod głowę, tę z naszej sofy.- Nie może się ruszać - powiedziała do Miguela.- Boli?Kowboj pokręcił głową.- Trochę.- Zaskoczyła nas jego angielszczyzna.- Może dać mu coś na ból - myślała głośno babcia, spog­lądając na mamę.Środki uśmierzające babci były gorsze niż ból złamanej nogi, dlatego posłałem Kowbojowi przerażone spojrzenie.Momentalnie mnie zrozumiał i odrzekł:- Nie, żadnych lekarstw.Babcia włożyła do woreczka trochę lodu z kuchni i ostrożnie przytknęła do spuchniętego boku.- Przytrzymaj - poleciła, układając mu rękę na woreczku.Pod dotykiem lodu Kowboj zesztywniał, lecz chłód musiał przynieść mu ulgę, ponieważ szybko się odprężył.Miał mokry bok.Woda skapywała na werandę [ Pobierz całość w formacie PDF ]
  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • wblaskucienia.xlx.pl