[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.To „coś” kojarzyło mu się z plastikiem.Dlaczego? Plastikowe zabawki, plastikowe naczynia turystyczne, plastikowe plandeki, którymi nakrywa się zimą łódki.Nagle pod zaciśniętymi powiekami pojawił się ostry i wyraźny obraz stołu bilardowego nakrytego wielką, plastikową płachtą.Była także ścieżka dźwiękowa, a na niej głos: „Chyba powinnam go sprzedać, zanim zaszkodzi mu wilgoć.Ed Craig mówi, że płótno może zacząć pleśnieć, ale przecież ten stół należał do Ralpha, więc.”Jimmy otworzył oczy.- Wiem, gdzie jest - oznajmił.- Wiem, gdzie jest Barlow.W piwnicy pensjonatu Evy Miller.Mówiąc to czuł niezachwianą, spokojną pewność.Markowi momentalnie zaświeciły się oczy.- Więc chodźmy po niego!- Zaczekaj.Podszedł do telefonu, odszukał w książce numer pensjonatu Evy i wykręcił go pośpiesznie.Czekał długo, słysząc miarowy sygnał.Jedenaście.Dwanaście.Odłożył słuchawkę, czując, jak ogarnia go niepokój.U Evy mieszkało co najmniej dziesięć osób, wśród nich kilku starszych mężczyzn na emeryturze.Zawsze ktoś kręcił się po domu.Zawsze, aż do tej pory.Spojrzał na zegarek: piętnaście po trzeciej.Czas uciekał w zastraszającym tempie.Podjął decyzję.- Chodźmy.- A co z Benem?- Nie możemy go zawiadomić, bo w twoim domu nie działa telefon.Jeżeli pojedziemy prosto do Evy, to zostanie nam jeszcze sporo czasu, nawet gdyby okazało się, że nie mam racji.Jeśli jednak znajdziemy tam Barlowa, to wrócimy po Bena i razem załatwimy tego drania.- Zaraz, tylko założę koszulę! - zawołał Mark i pobiegł do łazienki.41Oblepiony mokrymi liśćmi citroen Bena stał nadal na parkingu przy pensjonacie.Deszcz przestał padać, ale za to zerwał się dość silny wiatr.Szyld z napisem PENSJONAT „U EVY” kołysał się i skrzypiała oświetlony szarym, popołudniowym blaskiem skrytego za gęstymi chmurami słońca.Dom zdawał się czekać na coś w złowróżbnym milczeniu; Jimmy'emu natychmiast skojarzył się z Domem Marstenów.Ciekawe, czy tutaj też ktoś popełnił samobójstwo, pomyślał.Eva na pewno mogłaby coś na ten temat powiedzieć, lecz należało wątpić, czy teraz ktokolwiek miałby odwagę ją zapytać.- Wspaniały pomysł - powiedział niespodziewanie na głos.- Wybrać sobie na rezydencję jedyny w mieście pensjonat, a następnie otoczyć się swymi dziećmi.- Jest pan pewien, że nie powinniśmy pojechać po Bena?- Później.Chodźmy.Wysiedli z samochodu i ruszyli w kierunku werandy.Wiatr szarpał za ich ubrania i targał włosy.Wszystkie cienie wydawały się nienaturalnie wyciągnięte, dom zaś sprawiał wrażenie, jakby nachylał się nad dwiema osamotnionymi sylwetkami.- Czujesz? - zapytał Jimmy.- Tak.Bardziej, niż gdziekolwiek do tej pory.- Masz odwagę tam wejść?- Tak - odpowiedział krótko Mark.- A pan?- Wierzę, że tak.Wspięli się po drewnianych schodkach i Jimmy nacisnął klamkę; drzwi były otwarte.Kiedy znaleźli się w zawsze nienagannie czystej kuchni, smród uderzył ich nozdrza z potworną siłą, jakby stanęli nad hałdą gnijących śmieci.Jimmy doskonale pamiętał swoją rozmowę z Eva.Miała miejsce przed czterema laty, wkrótce po tym, kiedy rozpoczął własną praktykę.Eva przyszła wtedy na okresowe badanie.Przez wiele lat była pacjentką jego ojca, a kiedy on zastąpił go w tym samym gabinecie w Cumberland, zgłosiła się do niego bez zastanowienia.Rozmawiali o Ralphie'm, nieżyjącym wówczas od dwunastu lat, i Eva wyznała mu, że duch zmarłego męża wciąż jeszcze odwiedza jej dom; co jakiś czas zdarzało się jej znajdować na strychu lub w wielokrotnie przeglądanych szufladach biurka stare, zapodziane gdzieś dawno temu przedmioty.Poza tym, w piwnicy był jeszcze ten stół bilardowy.Powiedziała, że chyba jednak powinna się go pozbyć, bo zajmował masę miejsca, które mogłaby wykorzystać na coś innego, ale ponieważ należał do Ralpha, wciąż jakoś nie mogła się zdobyć na to, żeby dać ogłoszenie w gazecie lub lokalnym programie radiowym.W chwili, gdy otworzyli drzwi do piwnicy, z zaczynającej się tuż za nimi ciemności buchnął skondensowany, niemal gęsty odór.Jimmy sięgnął ręką do włącznika światła; nie działał.Barlow już się o to zatroszczył.- Rozejrzyj się, czy nie znajdziesz jakiejś latarki albo świecy - polecił Markowi.Chłopiec zaczął myszkować po kuchni, zaglądając po kolei do wszystkich szuflad.Zauważył, że z wiszącej nad zlewozmywakiem suszarki zniknęły wszystkie noże, lecz nie zwrócił na to większej uwagi.Jego serce uderzało w powolnym, bolesnym rytmie; zdawał sobie doskonale sprawę z tego, iż dawno już przekroczył awaryjny próg wytrzymałości.Nie myślał już, a tylko reagował.Bez przerwy wydawało mu się, że dostrzega kątem oka jakiś ruch, lecz kiedy odwracał się w tamtą stronę, okazywało się, że to tylko złudzenie.Wojenny weteran z łatwością rozpoznałby objawy tego, co na froncie określa się jako „zmęczenie bitewne”.Nie znalazłszy niczego w kuchni wyszedł do hallu i zaczął przeglądać stojącą tam szafkę.W trzeciej szufladzie natrafił na długą, czterobateryjną latarkę.- Już mam, prosz.- zawołał, wracając do kuchni.Przerwał mu donośny łoskot, a potem odgłos głuchego uderzenia.Drzwi do piwnicy stały otworem.A z dołu dobiegał przeraźliwy krzyk.42Kiedy Mark wyszedł wreszcie z piwnicy, dochodziło już dwadzieścia po czwartej.Patrzył przed siebie pustym, tępym wzrokiem, a całą koszulę miał wymazaną krwią.Potem zaczął krzyczeć.Głos wydobywał się gdzieś z głębi brzucha, przeciskał przez ciasną szczelinę gardła i wylatywał z szeroko otwartych ust [ Pobierz całość w formacie PDF ]