[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Chłopiec nie miał już nad nim przewagi.Przez moment patrzyli na siebie, uczeń i stojący nad nim nauczyciel z zakrwawioną lewą połową twarzy i łypiącą spod opuszczonej powieki wąską białą szparką chorego oka.Tej nocy Cort nie miał już odwiedzić burdelu.Coś rozorało nagle dłoń chłopca.To był dziobiący go na oślep sokół, David.Miał połamane oba skrzydła.To niewiarygodne, że jeszcze żył.Chłopiec złapał go niczym kamień, nie zwracając uwagi na kłujący dziób, który rwał na strzępy skórę jego nadgarstka.Gdy Cort zbliżył się, cisnął w górę sokoła.- Haj! David! Zabij!Ułamek sekundy później Cort zasłonił słońce i zwalił się na niego całym swym ciężarem.Ptak znalazł się między nimi.Chłopiec poczuł, jak twardy kciuk szuka jego oczodołu.Odwrócił głowę, podnosząc równocześnie udo, żeby zasłonić się przed wbijającym się w jego krocze kolanem Corta.Kantem dłoni uderzył mocno trzy razy w twardy pień karku.Przypominało to łupanie kamienia.Nagle Cort wydał z siebie głuche stęknięcie i cały zadygotał.Chłopiec zobaczył kątem oka jego rękę, która szukała upuszczonego kija.Zwinąwszy się wpół, kopnął kij tak, by znalazł się poza jej zasięgiem.David wbił szpony jednej łapy w prawe ucho Corta, a drugą kaleczył bezlitośnie jego policzek, rozrywając go na strzępy.Pachnąca miedzią ciepła krew tryskała na twarz chłopca.Pięść Corta spadła na ptaka, łamiąc mu grzbiet.Po drugim uderzeniu szyja Davida wygięła się pod nienaturalnym kątem.Mimo to szpony trzymały dalej.Cort nie miał już ucha; w jego czaszce ziała z boku czerwona dziura.Po trzecim ciosie ptak odpadł, uwalniając twarz nauczyciela.Chłopiec uderzył go kantem dłoni w grzbiet nosa, łamiąc wąską kość.Trysnęła krew.Rozczapierzona dłoń Corta rozorała pośladki chłopca.Roland przeturlał się na bok, znalazł kij i uklęknął.Cort również uklęknął i uśmiechnął się.Twarz miał zalaną posoką.Jedyne widzące oko obracało się wściekle w oczodole.Złamany nos przekrzywił się na bok, z obu policzków zwisały płaty skóry.Chłopiec zaciskał w rękach kij niczym czekający na Piłkę pałkarz.Cort zgiął się wpół i ruszył na niego.Chłopiec był gotów.Kij zatoczył płaski łuk i rąbnął z głuchym trzaskiem w czaszkę Corta.Nauczyciel upadł na bok i utkwił w chłopcu niewidzące leniwe spojrzenie.Spomiędzy warg wypłynęła mu wąska strużka śliny.- Poddaj się albo umrzesz - powiedział chłopiec, w ustach czuł mokrą watę.I Cort uśmiechnął się.Odpływał już i przez cały następny tydzień miał leżeć w swojej chacie, pogrążony w czarnym letargu, lecz teraz czepiał się świadomości z całą siłą swego bezbarwnego, bezlitosnego życia.- Poddaję się, rewolwerowcze.Poddaję się z uśmiechem - oznajmił i zamknął zdrowe oko.Rewolwerowiec potrząsnął nim łagodnie, lecz stanowczo.Inni chłopcy zdążyli go już otoczyć.Ręce swędziły ich, żeby poklepać go po plecach bądź też podrzucić triumfalnie w górę, ale bali się trochę, czując nowy, dzielący ich dystans.Choć właściwie nie raziło ich to tak bardzo, jak można się było spodziewać.Między Rolandem i resztą zawsze istniał pewien dystans.Cort zatrzepotał powieką i otworzył oko.- Klucz - powiedział rewolwerowiec.- Należy mi się z racji urodzenia, nauczycielu.Jest mi potrzebny.Jego przywilejem było posiadanie rewolwerów - nie ciężkich rewolwerów ojca z rękojeściami z drzewa sandałowego - lecz tak czy inaczej rewolwerów.Dostępnych tylko nielicznym.Rozstrzygającej, ostatecznej broni, w zbrojowni pod koszarami, gdzie zgodnie ze starodawnym prawem miał teraz zamieszkać, z daleka od matczynej piersi, wisiała broń, której wolno mu było używać jako kadetowi, ciężkie niezgrabne przedmioty ze stali i niklu.Tych samych używał jako kadet jego ojciec, a do niego teraz należała zwierzchnia władza - przynajmniej nominalnie.- Więc sytuacja jest aż tak krytyczna? - zamruczał jak przez sen Cort.- To jest takie pilne? Obawiałem się tego, a jednak wygrałeś.- Klucz!- Sokół.to był kapitalny ruch.Kapitalna broń.Jak długo musiałeś tresować sukinsyna?- Nigdy nie tresowałem Davida.Zaprzyjaźniłem się i nim.Klucz.- Pod moim pasem, rewolwerowcze.Oko ponownie się zamknęło.Roland sięgnął pod pas Corta, czując uciskający jego palce brzuch, potężne mięśnie, które teraz zwiotczały i zapadły w sen.Klucz był na mosiężnym kółku.Zamknął go w dłoni, powstrzymując szaloną pokusę, by cisnąć go wysoko pod niebo w zwycięskim geście.Kiedy się wyprostował i powoli odwrócił do innych, ręka Corta poszukała jego stopy.Roland na moment stężał, obawiając się ostatniego desperackiego ataku, lecz Cort spojrzał tylko na niego i pokiwał pokaleczonym palcem.- Teraz zasnę - wyszeptał spokojnie.- Być może na zawsze, nie wiem.Nie będę cię dłużej uczył, rewolwerowcze.Pokonałeś mnie i uczyniłeś to dwa lata wcześniej niż twój ojciec, który był najmłodszy.Ale pozwól, że udzielę ci rady.- Jakiej rady? - zapytał niecierpliwie Roland.- Wstrzymaj się.- Że jak? - wyrwało mu się z ust.- Pozwól, by wyprzedziła cię fama i legenda.Są tacy, którzy o to zadbają.- Cort spojrzał gdzieś za ramię rewolwerowca.- Swoją drogą, to głupcy.Niechaj wyprzedzi cię fama.Niechaj rośnie twój cień.Niech twoja twarz pokryje się zarostem.Niech ściemnieje.- Uśmiechnął się groteskowo.- Kiedy tylko da im się trochę czasu, słowa mogą nawet zaczarować czarodzieja.Rozumiesz, o co mi chodzi, rewolwerowcze?- Tak.- Czy skorzystasz z mojej ostatniej rady?Rewolwerowiec zakołysał się na piętach - przykucnięta, zadumana postać, w której można było dojrzeć cień mężczyzny.Spojrzał na niebo, które nabierało głębi, purpurowiało.Skwar dnia osłabł; burzowe chmury na zachodzie zapowiadały deszcz.Widły błyskawic dźgały odległe o wiele mil łagodne wzgórza.Za nimi wznosiły się góry, a jeszcze dalej wysokie fontanny krwi i obłędu.Rewolwerowiec był zmęczony, zmęczony do szpiku kości, a może jeszcze bardziej.Ponownie spojrzał na Corta.- Dziś wieczorem pochowam mojego sokoła, nauczycielu, a potem pójdę do miasta i uprzedzę wszystkich, którzy będą się o ciebie martwić w burdelu [ Pobierz całość w formacie PDF ]