[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Ale dlaczego te macki były większe od normalnych ludzkich organów.To była wielka wić, oplatająca mięsień serca!Ranny, mimo bólu, był świadomy.Pomyśl - świadomy! Wyobraź sobie jak musiał cierpieć! Gdy przemówił do mnie, prawie zemdlałem, on jeszcze myślał, układał poprawnie zdania: „Wyciągnij to, wyciągnij to ze mnie.Ostrze belki - wyciągnij z mego ciała.”Doszedłem do siebie, zdjąłem marynarkę i położyłem ostrożnie na odsłonięte wnętrzności.Nie mogłem nic zrobić, były na wierzchu.Chwyciłem belkę.„Nie dam rady” - powiedziałem mu zaciskając zęby.„To cię zabije na miejscu.Jeśli to wyjmę, umrzesz od razu.Mówię szczerze, nie mogę.”„Spróbuj jakoś” - westchnął.Spróbowałem.Niemożliwe.Trzech ludzi nie dałoby rady.Dosłownie: przebiło go na wylot, do podłogi.Poruszyłem lekko belką i wtedy spadły kawały sufitu, ściana niebezpiecznie zadrżała.Co gorsza, krew wypłynęła w zagłębieniu piersi, tam, gdzie przykuła go belka.Wtedy ryknął i wytrzeszczył oczy, zamarłem ze strachu.Jego ciało zaczęło drżeć pod marynarką, jakby przeszył go elektryczny prąd.Stopy waliły w podłogę w nagłym paroksyźmie bólu.Ale czy uwierzysz? W tej boleści, jego drżące ręce objęły pal.Starał się przekazać mi swoją siłę, kiedy próbowałem go uwolnić.Próżny wysiłek.Obaj o tym wiedzieliśmy.Powiedziałem: „Nawet gdy zdołam to wyciągnąć, cały sufit zawali się na ciebie.Posłuchaj, mam ze sobą chloroform.Mogę cię tym uśpić.Nie będziesz czuł bólu.”„Nie, nie” - sapnął natychmiast.„Sprowadź pomoc, ludzi.Idź, idź szybko!”„Nie ma nikogo!” - zaprotestowałem - „a jeśli są tu ludzie, to ratują swoje życie, swoje rodziny, dobytek.Cała dzielnica jest jak piekło.”Kiedy to powiedziałem, usłyszałem daleki pomruk bombowców i odgłosy wybuchów.„Nie” - naciskał.„Możesz to zrobić.Wiem, że potrafisz.Znajdziesz pomoc i wrócisz.Zapłacę ci sowicie.Nie umrę - wytrzymam.Jesteś.jesteś moją jedyną szansą.Jak możesz mi odmówić.” Był zdesperowany.I teraz ja doświadczałem bezsilności, zupełnej niemożności.Ten odważny, silny człowiek miał umrzeć.Wiedziałem, że nie znajdę nikogo, że wszystko skończone.Podążył za moim wzrokiem, ujrzał płomienie liżące parapety okienne.Dym gęstniał, książki płonęły.Ogień przerzucał się na powalone półki i mebel.Dym sączył się z nadwątlonego sufitu.Ścian obsunęła się i tuman gipsowego pyłu wypełnił powietrze.„Spło.spłonę” - westchnął.Przez chwilę jego oczy były szeroko rozwarte, błyszczał w nich strach, a potem pojawiła się w nich dziwna rezygnacja.„Sko.skończone.Skończone.Po tylu długich wiekach.”„Nie miałeś szans” - mówiłem.„Twoje rany.Twój ból jest tak wielki! Przekroczyłeś już jego próg.”Wtedy spojrzał na mnie i dostrzegłem szyderstwo w jego oczach.„Moje rany, mój ból?” - powtarzał.Zaśmiał się gorzko, pełen jadu i pogardy.„Kiedy nosiłem szyszak smoka, kopia przeszyła moją przyłbicę, złamała grzbiet nosa.To był ból! Ból, bo część prawdziwego MNIE została zraniona.Silistria - pobiliśmy tam Turków.Tak, znam ból, mój przyjacielu.Znamy się dobrze - ból i ja! W 1294 roku dołączyłem do czwartej krucjaty.Spalono mnie za okrucieństwo.Ale czyż się nie odpłaciłem? Przez trzy długie dni łupiliśmy, gwałciliśmy, wycinaliśmy w pień.W agonii, na poły strawiony ogniem, prawie do samego MOJEGO serca, byłem siepaczem wszechczasów.Ludzkie ciało spaliło się, ale ciało wampira żyło.A teraz leżę przykuty, unieruchomiony.Płomienie dojdą do mnie i dokończą dzieła.Ludzki ból, ludzka agonia - nie znam ich, nie obchodzą mnie.Ale ból wampira? Przybity, w płomieniach, rozdzierany w ogniu - warstwa za warstwą.Nie!”Takie były jego słowa.Myślałem, że majaczy.Kim był? Wykształcony człowiek, z pewnością.Płomienie zbliżały się, było gorąco - nie do zniesienia.Nie mogłem tam dłużej zostać - nie mogłem go też opuścić, dopóki był świadomy.Wyjąłem małą buteleczkę z chloroformem.Dojrzał moje zamiary, wytrącił otwartą butelkę z rąk.Zawartość wylała się i po chwili zniknęła w ogniu.„Głupcze!” - syknął - „zabiłbyś tylko ludzką powłokę.”Czułem gorąco pod ubraniem, małe języki ognia lizały belkę.Ledwo mogłem oddychać.„Dlaczego nie umierasz?” - krzyknąłem wtedy, nie mogłem się od niego oderwać.„Na Boga, umieraj.”„Bóg? Nie ma dla mnie miejsca w twoim niebie, mój przyjacielu” - odpowiedział.Na podłodze, wśród innych szczątków leżał nóż.Niezwykle ostry.Chwyciłem i zbliżyłem się do leżącego.Mierzyłem w gardło.Jakby czytał w moich myślach.„Nie wystarczy” - powiedział.„Cała głową.” „Co?” - zapytałem.„Co mówisz?”Wtedy przykuł swój wzrok do mnie.„Podejdź!”Pochyliłem się nad nim, wyciągnąłem nóż.Wziął go ode mnie, odrzucił daleko.„Zrobimy inaczej” - powiedział.Patrzyłem w jego oczy - trzymały nie.Były.magnetyczne!„Idź do kuchni” - zarządził.„Tasak.Duży.Przynieś.Idź już [ Pobierz całość w formacie PDF ]