[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Emilek powiedział, że jeśli to nie jest wina nowiu, to muszą być liszki.Ale znalazłem tylko jedną, wielką i grubą liche.Położyłem ją na kamieniu, przycisnąłem drugim i trach! — ślicznie trzasnęło.Żałowałem, że ich nie było więcej.Tola siała w tym samym czasie co ja, a doskonale wyrosło.To nie może być z powodu nowiu — zawyrokował po krótkim namyśle.— Spójrz, Marylo, na tę jabłoń! — zawołała Ania.— Jak żywa wyciąga ramiona i unosi swą różową szatę.Co za wspaniałość!— Złote renety dają zawsze dużo owocu, a to drzewo szczególnie ugina się pod jego ciężarem — rzekła Maryla z zadowoleniem.— Cieszy mnie to bardzo, bo renety są świetne na szarlotkę.Ale niestety, tego roku ani Maryli, ani nikomu z mieszkańców Avonlea nie było sądzone przygotowywać szarlotek z doskonałych jabłek.Nadszedł dwudziesty trzeci maja — dzień niezwykle upalny.Nikt nie odczuł tego bardziej niż Ania i jej gromadka ślęcząca nad składnią i ułamkami.Przed południem dął gorący wiatr, po południu jednak zamarł i zapanowała ciężka cisza.Około czwartej Ania usłyszała daleki odgłos grzmotu.Natychmiast zwolniła dzieci, żeby zdążyły do domu przed burzą.Przechodząc przez dziedziniec zauważyła jakiś dziwny cień przesłaniający cały świat, mimo iż słońce w dalszym ciągu jasno świeciło.Aneczka Beli kurczowo ścisnęła jej rękę.— Niech pani spojrzy, co za straszna chmura! Ania obejrzała się i krzyknęła przerażona: z północnego zachodu toczyła się skłębiona masa chmur, jakich nigdy w życiu nie widziała — ołowianoczarne zwały, okolone wystrzępionymi, białymi brzegami.Nieopisana groza wiała od nich, gdy sunęły szybko, zasłaniając jasne, błękitne niebo.Co chwila rozdzierała je błyskawica, po której następował ciężki grzmot.Zdawało się, że sklepienie nieba osunęło się tak nisko, iż prawie dotyka zalesionych wzgórz.Na drodze zaturkotał wóz, a siedzący w nim pan Bell wyraźnie naglił swą parę siwków do największego pośpiechu.Przed szkołą jednak stanął.— Wujowi Andrewsowi raz w życiu udała się przepowiednia! — krzyknął.— Jego burza nadchodzi, tylko trochę za wcześnie.Czyście kiedy widzieli podobne chmury? Hej, bąki! Te, co mieszkają w mojej strome, pakujcie się na wóz, a reszta niech pędzi na pocztę i tam przeczeka ulewę!Ania, trzymając Tadzia i Tolę za ręce, biegła do domu tak szybko, jak tylko pozwalały tłuste nóżki bliźniąt.Dotarli na Zielone Wzgórze w samą porę.Na dziedzińcu zastali Marylę zapędzającą pod dach kury i kaczki.Zaledwie wpadli do kuchni, światło dzienne zniknęło jakby zdmuchnięte przez jakiś potężny oddech.Straszna chmura przesłoniła słońce i ziemię okryła ciemność, jak o późnym zmierzchu.W tejże chwili przy huku grzmotu i oślepiającym świetle błyskawic posypał się grad i przesłonił bielą cały krajobraz.Poprzez ryk burzy dochodził trzask łamiących się gałęzi i ostry brzęk tłuczonego szkła.W parę minut szyby wszystkich północnych i zachodnich okien były wybite i grad bezkarnie wpadał do mieszkania, pokrywając podłogi warstwą kawałków lodu, z których najmniejszy dorównywał wielkością kurzemu jaju.Przez trzy kwadranse burza szalała z równą gwałtownością; ktokolwiek ją przeżył, nie zapomniał jej już nigdy.Maryla, po raz pierwszy w życiu wytrącona z równowagi, klęczała w kącie przy swym bujaku, zanosząc się łkaniem.Ania, biała jak płótno, siedziała na odsuniętej od okna sofie i tuliła do siebie bliźnięta.Przy pierwszym odgłosie grzmotu Tadzio wrzasnął:— Aniu, Aniu, czy to Dzień Sądu?! Ja nigdy nie chciałem być niegrzeczny! — a potem ukrył twarzyczkę na jej kolanach i pozostał tak, drżąc całym ciałkiem.Tola, bardzo blada, lecz spokojna, siedziała bez ruchu z rączkami zaciśniętymi dokoła ramienia Ani.Kto wie, czy nawet trzęsienie ziemi potrafiłoby naruszyć spokój tego dziecka.Wreszcie, prawie równie nagle jak się pojawiła, burza ucichła.Grad ustał, chmury przesunęły się na wschód i słychać było tylko z dala pomruk grzmotu.Wesołe i promienne słońce wyjrzało na świat tak zmieniony, iż wydawało się nieprawdopodobne, ażeby w niespełna godzinę mogło zajść takie przeobrażenie.Maryla, drżąca i słaniająca się, wstała z kolan i opadła na fotel.Twarz jej była szara, postarzała o lat dziesięć.— Czy wszyscy ocaleliśmy? — spytała uroczyście.— Ma się rozumieć — zapiszczał wesoło Tadzio, czując się znowu w swej własnej skórze.— Ja się nie bałem nic a nic… Tylko troszeczkę z samego początku, bo to tak nagle przyszło.Przyrzekłem prędziutko, że w poniedziałek nie zwalę Edzia Sloane’a, choć mu to obiecałem, ale teraz może już i zwalę.Powiedz prawdę, Tolu, bałaś się?— Tak, ja się trochę bałam — rzekła Tola sztywno.— Ale trzymałam się mocno Ani i odmawiałam pacierz raz po raz.— Ja także byłbym mówił pacierz, gdybym pamiętał o tym.Ale — dodał z triumfem — wyszedłem cało tak jak ty, chociaż się wcale nie modliłem.Ania orzeźwiła Marylę szklanką wina porzeczkowego; jego mocne działanie znała aż nazbyt dobrze ze swych lat dziecinnych.Po czym wyszły przed dom, żeby zobaczyć, co się dzieje.Daleko i szeroko rozciągał się biały kobierzec kamieni gradowych; dom otoczony był istnym wałem.— Czy to może być ten sam świat, co przed godziną? — pytała Ania oszołomiona.— Dla wyrządzenia podobnych szkód potrzeba by chyba więcej czasu.— Taka burza nigdy dotąd nie nawiedziła Wyspy Księcia Edwarda — zapewniała Maryla.— Nigdy! Pamiętam, gdy byłam młodą dziewczyną, szalała raz ogromna burza, ale nie ma porównania z dzisiejszą.Z pewnością usłyszymy jeszcze o strasznych spustoszeniach.— Mam nadzieję, że żadnemu z dzieci nic się nie stało — mówiła do siebie zaniepokojona Ania.Przewidywania jej sprawdziły się, gdyż dzieci, mieszkające dalej, usłuchawszy rady pana Bella, przeczekały burzę na poczcie.— Oto nadchodzi Janek Carter — zauważyła Maryla.Janek brnął przez pokłady lodu z wyraźnym niepokojem na twarzy.— Jakież to straszne, proszę pani! Pan Harrison zapytuje, co się u was dzieje.— Wszyscyśmy ocaleli — odparła Maryla.— Żaden piorun w nas nie uderzył.Myślę, że u was też wszystko dobrze?— Niezupełnie, proszę pani.U nas piorun uderzył.Wpadł przez komin do kuchni, trafił w klatkę Imbirka, zrobił dziurę w podłodze i dostał się do piwnicy.Tak, proszę pani [ Pobierz całość w formacie PDF ]