[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.A wokół nad porębą, niby nad grobem otwartym, stał las zbitą, wyniosłą i nieprzeniknioną ciżbą, jakote przyjacioły, krewniaki a znajomkowie, co gęstwą stanęli pochyloną i w trwożnym milczeniu, ztłumionym krzykiem rozpaczy nasłuchują padających w śmierć i patrzą zdrętwiali na nieubłaganąkośbę.Bo rębacze szli naprzód nieustannie, rozwiedli się w szeroką ławę i z wolna, w milczeniu wpierali się wbór, zda się niezmożony, któren posępną, wyniosłą ścianą pni zwartych zastępował im drogę, a takprzysłaniał ogromem, że ginęli zgoła w cieniu konarów, jeno topory błyskały w mrokach i biłyniestrudzenie, jeno świst pił nie ustawał ani na chwilę, a co trochę drzewo się jakieś chwiało i z nagła,kiej ten ptak zdradnie pochwycony we wnyki, odrywało się od swoich, biło gałęziami i z jękiemśmiertelnym padało na ziemię - a za nim drugie, trzecie, dziesiąte.Padały sosny ogromne, już od starości ozieleniałe, padały jedle, kieby w zgrzebne kapoty przyodziane,padały świerki rozłożyste, padały i dęby bure, brodami siwych mchów obrosłe kiej te starce, którychpioruny nie zmogły i setki lat nie skruszyły, a topory na śmierć powiedły, a inszych zasie tylepodlejszych drzew, któż to wypowie, ile a jakich padało!Las marł z jękiem, drzewa padały ciężko jako te chłopy w boju ściśnięte a parte jedne przez drugie,nieustępliwe, krzepkie, jeno że bite mocą niezmożoną, iż ni "Jezus!" krzyknąć nie krzykną i wraz całąławą się chylą, i w lutą śmierć padają.Jęk jeno rozbrzmiewał po lesie, ziemia drgała cięgiem od zwalonych drzew, siekiery waliły bezprzestanku, zgrzyt pił nie ustawał, a świst gałęzi, niby ten wzdych ostatni, przedzierał powietrze.I tak szły godziny za godzinami, a coraz nowe pokosy drzew zalegały porębę i robota nie ustawała.Sroki krzyczały wieszając się po nasiennikach, to czasem stado wron przeciągało z krakaniem nad tympolem śmierci, to zwierz jaki wysuwał się z gęstwiny, stawał na skraju i długo wodził szklistymi oczamipo skołtunionych dymach ognisk, po drzewach padających, a dojrzawszy ludzi z bekiem uciekał.A chłopi rąbali zawzięcie wżerając się w bór kiej te wilki, gdy stada dopadną, a ono się zbije w kupę izdrętwiałe śmiertelnie, pobekujące, czeka, póki ostatnia owieczka nie padnie pod kłami.Dopiero po śniadaniu, gdy słońce podniesło się do tela, że osędzielizna jęła skapywać, a złote pająkiświatła pełzały wskroś boru, dosłyszał ktosik daleką wrzawę.- Ludzie jakieś idą całą gromadą - rzekł któryś przyłożywszy ucho do drzewa.Jakoż i gwar był coraz bliższy i wyrazniejszy, że wnet rozległy się pojedyncze okrzyki i głuchy tupotwielu nóg, a nie wyszło i Zdrowaś, kiedy na dróżce biegnącej od wsi zamajaczyły sanie, które wnetwypadły na porębę, stojał w nich Boryna, a za nim konno, wozami i piechty wysypywał się gęsty tłumkobiet, chłopów i wyrostków, a wszystko to podniesłszy srogi krzyk jęło gnać ku rębaczom.Boryna wyskoczył ze sani i pognał przodem; za nim zaś, gdzie kto ino wziął miejsce, lecieli drudzy, ktobył z kijem, kto znów groznie potrząchał widłami, któren cepy dzierżył mocno w garści, inszy kosąmigotał, a inszy jeszcze z prostą gałęzią, a jak kobiety, to prosto z pazurami i wrzaskiem, a wszystkierunęli na przerażonych rębaczów.- Nie rąbać! Wara od boru! Nasz las, nie pozwalamy! - wrzeszczeli razem, że i nikto nie wyrozumiał,czego chcieli, dopiero Boryna przystanął przy struchlałych i ryknął, że na cały las się rozległo:- Ludzie z Modlicy! ludzie z Rzepek i skąd to jeszcze jesteśta, słuchajcie !Przycichło zdziebko, a on znowu wołał: - Zabierzta, co wasze, i idzta z Bogiem, rąbać wzbraniamy, aktóren by nie usłuchał, z całym narodem miał będzie sprawę.Nie opierali się, boć srogie twarze, kije, widły, cepy i tyla narodu rozgniewanego, gotowego do bitki,strachem przejmowało, to zaczęli się zmawiać, skrzykiwać, topory za pas zakładać, piły zbierać i kupićsię do się z pomrukiem gniewnym, a zwłaszcza Rzepczaki, że to szlachta była i od wieków w kłótniachsąsiedzkich z Lipczakami, to wyklinali w głos, trzaskali toporami, odgrażali się, ale chcąc nie chcącustępowali przed siłą, a naród zaś krzykał groznie, następował na nich i wypierał w bór.Insi zaś rozbiegli się po porębie gasić ogniska i rozwalać poukładane sążnie, a baby, z Kozłową naprzedzie, dojrzawszy budy zbite z desek na kraju poręby pognały tam i nuż je rozdzierać a rozwłóczyćpo lesie, by i śladu nie zostało.Boryna zaś, skoro rębacze ustąpili tak łacno, skrzykiwał gospodarzy i namawiał, bych całą gromadą dodwora teraz iść i zapowiedzieć dziedzicowi, aby się nie ważył lasu ruszyć, póki sądy nie oddadzą, co jestchłopskiego.Ale nim się zmówili, nim wymiarkowali, co zrobić, aby było jak najlepiej, baby podniesłykrzyk i zaczęły bezładnie uciekać od bud, bo kilkanaście koni wypadłych z lasu jechało im na karkach.Dwór uprzedzony przybywał rębaczom na pomoc.Na czele parobków jechał rządca, wpadli na porębę ostro i zaraz z miejsca dopadłszy kobiet zaczęli jeprać batami, a rządca, chłop kiej tur, bił pierwszy i krzyczał:- Złodzieje, wszarze! Batami ich! W postronki, do kryminału!- Kupą, kupą, do mnie, nie dawać się! - wrzeszczał Boryna, bo naród już się rozlatywał zestrachany, alena ten głos powstrzymywali się w miejscu i nie bacząc na baty, prażące niejednych już po łbach, wdyrdy, osłaniając rękami głowy, biegli do starego.- Kijami psubratów! Cepami w konie! - krzyczał rozsrożony stary i porwawszy jakiś kół pierwszy rzuciłsię na dworskich; a prał, gdzie popadło; za nim zaś, kiej ten bór wichurą gniewu przejęty, zwarły sięchłopy ramię w ramię, cepy przy cepach, widły przy widłach i z krzykiem ogromnym runęli nadworskich prażąc, czym kto ino mógł dosięgnąć, aż zadudniało, jakby kto groch na podłodze kijemwyłuskiwał.Podniesły się wrzaski nieludzkie, przekleństwa, kwiki przetrącanych koni, jęki rannych, głuche a gęsterazy kołów, szamotania chrapliwe i dzikie pokrzyki pobojowiska [ Pobierz całość w formacie PDF ]