RSS


[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.- Spuścić łodzie! - rozległ się czyjś dramatyczny krzyk.Kołowro­ty zaczęły pracować, wszyscy biegali tam i z powrotem, a jakiś Hjort, z pociemniałymi ze strachu policzkami, potrząsnął przed Valentinem pięścią i szarpiąc go za ramię, wysyczał przez zaciśnięte zęby:-To ty sprowadziłeś na nas tę bestię! Nie powinniśmy pozwolić wejść na pokład ani tobie, ani twojej złowieszczej bandzie!Lisamon Hultin, która wyrosła jak spod ziemi, odepchnęła Hjorta na bok, po czym objęła Valentine'a silnym ramieniem, jakby dając mu w ten sposób do zrozumienia, że będzie go bronić przed każdą krzywdą.- Hjort ma rację - powiedział spokojnie Valentine.- Wiesz o tym dobrze.Nam naprawdę szczęście nie sprzyja.Najpierw Zalzan Karol traci swój wóz, a teraz ginie statek biednego.Szturmujący z upiorną siłą smok rozbił burtę “Brangalyn".Statek przechylił się na bok, jakby pchnięty ręką olbrzyma, a po­tem przewalił się na drugą stronę.Wręgi zadrżały.Przyszło następne uderzenie - czy to skrzydła uderzały o kadłub, czy ogon? - i “Branga­lyn" podskoczyła na wodzie, bezradna jak korek.- Statek rozbity! - krzyknął ktoś zrozpaczonym głosem.Wszyst­ko, co znajdowało się na pokładzie, zaczęło się przetaczać się od bur­ty do burty.Zerwał się kocioł do wytapiania smoczego sadła i przykrył trzech nieszczęsnych członków załogi, ślizgała się skrzynia z toporami do cięcia kości, nic nie stało na swoim miejscu i nikt nie mógł utrzy­mać się na nogach.W czasie jednego z przechyłów Valentine zauwa­żył, jak smok wpada między łodzie, które nie zdążyły wrócić z połowu, i wyrzuca wszystkie w powietrze, po czym zakręca i sunie w kierunku statku, ponownie atakując.Był to bowiem świadomy atak, co do tego nikt nie miał wątpliwości.Tym razem uderzył bokiem.“Brangalyn" zatrzęsła się w przed­śmiertnej agonii.Valentine jęknął czując, jak uścisk Lisamon Hultin nieomal łamie mu kości.Zdążył jeszcze pomyśleć o swoich przyjacio­łach, których nie było w pobliżu.Czy przeżyją? Los statku wydawał się już przesądzony.Woda wlewała się do ładowni.Jeszcze raz nad pokła­dem wyrósł smoczy ogon, jeszcze jedno uderzenie - I było po wszyst­kim.Nastąpił chaos.Valentine poczuł, jak płynie przez powietrze, w górę, jak zmienia tor lotu i zaczyna opadać, odbija się o wodę, po czym zanurza w wirze, który obraca nim i szybko wciąga w głębię.Tonął, a w uszach dźwięczały mu słowa ballady o Lordzie Maliborze.O tym, jak Koronalowi zachciało się polować na smoki, jak wy­szedł w morze na najdoskonalszym smoczym statku w Piliploku i jak ten najdoskonalszy statek przepadł wraz z całą załogą.Nikt nie wie­dział, co się naprawdę wydarzyło, ale - jak sobie Valentine mgliście przypominał - oficjalny komunikat mówił o nagłym sztormie.Bar­dziej prawdopodobne, pomyślał, że była to ta sama smocza bestia, która rozbiła ich statek, ten mściciel smoczego rodzaju.Dwanaście mil długi, szeroki na trzy,A wyższy niż dwa byt okręty.A teraz innego Koronala, następcę Lorda Malibora, choć nie bezpośredniego, mógł spotkać taki sam los.Valentine był tym jednak dziwnie nieporuszony.Już raz, podczas przeprawy przez wodospady Steiche, udało mu się wyrwać śmierci.A tutaj? Między nim a jakimkolwiek suchym lądem leżały setki mil morza, nie mówiąc już o szaleją­cym na wyciągnięcie ręki potworze.Przeznaczenie jego dopełniało się, i nic tu po łzach.Bogowie, jak widać, odwrócili się od niego.Smu­cił go jedynie los tych, których kochał.Bał się, iż zginą wraz z nim tyl­ko dlatego, że byli mu wierni, że ślubowali pójść z nim aż na Wyspę, że związali swój los z losem niefortunnego Koronala i równie nie­szczęsnego kapitana smoczego statku, a teraz muszą dzielić ich mroczne przeznaczenie.Wciągany coraz głębiej w głąb oceanu, musiał wreszcie przerwać rozważania o losie swoim i innych.Zaczęła się walka o oddech, zaczę­ło się krztuszenie, kaszel, wypluwanie wody i połykanie jej wciąż od nowa.W głowie poczuł nieznośny łomot.Carabella, pomyślał i pogrą­żył się w ciemności.Od chwili, gdy ocknął się nieopodal Pidruid, znienacka odcięty od przeszłości, nieczęsto oddawał się rozmyślaniom o śmierci.Już sa­mo życie stawiało mu zbyt wiele wyzwań.Teraz zaczął przypominać sobie niejasno zapamiętane z wieku chłopięcego wierzenia, według których wszystkie dusze w momencie wygasania w nich sił życiowych wracają do boskiego źródła, podróżując przez Most Pożegnań, za któ­ry jest odpowiedzialny Pontifex.Ale czy naprawdę istnieje świat poza życiem? A jeśli tak, to jakiego rodzaju? Nad tą kwestią Valentine nigdy nie przestał się zastanawiać.Tym razem jednak, odzyskując świadomość, znalazł się w miejscu tak dziwnym, że najbardziej twórcze umy­sły nie potrafiłyby go sobie wyobrazić.To tak ma wyglądać to coś “po życiu"? Wielka komnata, ciche po­mieszczenie o niewiadomym na pierwszy rzut oka przeznaczeniu, z wilgotnymi różowymi ścianami i zaokrąglonym sklepieniem pod­partym przez liczne filary, które miejscami wznosiły się bardzo wyso­ko, a miejscami opadały niemal do podłogi.A więc to taki wygląd ma drugi świat? W sklepieniu znajdowały się dwie błyszczące półkule, któ­re emitowały łagodne niebieskie światło, niezbyt realne, sprawiające wrażenie odbitego.Przesycone parą powietrze miało ostry, gorzki za­pach, choć właściwsze byłoby określenie, że cuchnęło zgnilizną.Valentine spoczywał na boku, na wilgotnej, śliskiej powierzchni, niemi­łej w dotyku, głęboko pofałdowanej i wstrząsanej ciągłymi ni to ude­rzeniami, ni to drgawkami.Jej struktura nie przypominała niczego, z czym się dotychczas zetknął, a te delikatne, ale wciąż wyczuwalne drgania wewnętrzne sprawiły, że zaczął się zastanawiać, czy owa scene­ria, w której nie z własnej woli się znalazł, była światem po śmierci, czy tylko groteskową halucynacją.Podniósł się niepewnie na nogi.Miał przemoczone ubranie, zgu­bił gdzieś jeden but, na wargach czuł smak soli, w płucach miał pełno wody, wstrząsały nim dreszcze, a na domiar złego nie potrafił ustać na ciągle drgającej powierzchni.Kiedy przyzwyczaił wzrok do nikłego, jakby przefiltrowanego świa­tła, zobaczył, że podłoże, po którym stąpa, pokrywa dziwna bezlistna ro­ślinność, mięsiste poskręcane bicze poruszane tym samym rytmem, co całe otoczenie.Krążąc między wysokimi filarami, to znów zbliżając się do miejsc, gdzie sufit stykał się z podłogą, spostrzegł wypełniony zie­lonkawym płynem staw, a w nim setki różnobarwnych ryb z rodzaju tych, które widział obok statku w dzień przed rozpoczęciem połowów.Teraz ryby nie pływały [ Pobierz całość w formacie PDF ]
  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • wblaskucienia.xlx.pl