[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Ed zachichotał.- Wychowywałem go surowo, ale.to mój pierworodny syn.Zawsze chciałem mieć coś takiego, kiedy byłem w jego wieku.Mój tata był innego zdania.Myślisz, że taki prezent to za dużo?- Myślę, że jest wspaniały.Stratton pogładził niziutki, błyszczący błotnik maszyny.- Ja uważam, że to za dużo.Ale chcę, żeby chłopak wiedział, że nie musi nigdzie indziej szukać szczęścia.Wiesz, o co mi chodzi?- Jasne.Jak tam Jackie? Ed pokręcił wielką głową.- Nie wiem.Ciągle siedzi w swoim pokoju.Roscoe powozi go tym po okolicy.To go rozweseli.A jak Samantha?- Niedobrze.Dzisiaj rano próbowała mnie namawiać, żebym się nawrócił.Mówi, że Spencer właśnie to robi.- On i Lewis to para podlizuchów - skomentował Stratton.Zadzwonił telefon.Właściciel salonu powiedział:- Wypuszczę cię teraz, Springer.Do zobaczenia jutro.Nie zapomnij o swoim wystąpieniu w kościele.Jadąc Main Street do domu, Alan minął jeszcze jedno niebieskie światełko.Bank.Preston się poddał.Nie szkodzi.Głosy, a nie przedsiębiorcy pokonają sekciarzy.Margaret siedziała na piętrze w ich pokoju, a Samantha, rozciągnięta w dużym pokoju na kanapie, czytała Apokalipsę według Michała.Bez słowa powitania wstała i poszła na górę.Doktor zgasił światło w pustym pokoju i poszedł do swojego gabinetu.Kładł się właśnie do łóżka, kiedy ktoś zadzwonił do drzwi wejściowych.Był to Ed Stratton.- Cześć.Co się dzieje? - spytał Alan.Stratton wszedł do środka i oparł się o drzwi.Na jego napiętej twarzy malowała się trwoga.- Zabrali moje dzieci.- Co???- Nie ma Jackie'ego i Roscoe'ego.- Gdzie są?- W ośrodku Błękitnego Bractwa.- Jesteś pewien?- Oczywiście, do diabła.Zadzwonili do mnie.Posadzili chłopców przy telefonie.Powiedzieli, że nie wrócą do domu, jeśli nie przestanę agitować do wyborów.Springerowi opadła szczęka.- No i co zrobisz?Na twarzy Strattona pojawił się grymas.- Powiedziałem im, że tak.- Że przestaniesz?- Powiedziałem Roscoe'emu o samochodzie.Odparł, że nie potrzebuje dóbr doczesnych.Co oni, do cholery, temu dziecku zrobili? On nawet nie wie, co znaczy słowo "doczesny".- Nie możesz przestać, Ed.Czy nie rozumiesz, że to znaczy, iż się nas boją? Wiedzą, że zwyciężymy.- Nie będę więcej działał, Springer.Mam nóż na gardle.- Ale.- Nic z tego.Ci Skubańcy są sprytni.Rezygnuję.Przepraszam, Springer.- Sięgnął do kurtki i wyjął kilka złożonych kartek żółtego papieru.- Gdzie twoja córka?- Na górze, w pokoju.Stratton zwrócił uwagę, że ktoś zapalił światło koło schodów.Szepnął:- Przyda ci się to.Numery telefonów wszystkich, z którymi rozmawiałem.Powodzenia!Alan zobaczył schodzący z piętra cień.Instynktownie wsunął papiery pod fałdy szlafroka.Sophie przyjęła wiadomość z charakterystyczną dla niej pogodą ducha.- Nie możesz winić Eda - powiedziała.- Skończymy sami.- Nasza przewaga jest bardzo niewielka.- Zastanawiam się, dlaczego nie zrobili tego samego z Samnthą?- To by im nic nie pomogło - odparł ponuro Springer.- I tak.i tak już jest całkowicie z nimi.I nie myślę, żeby to się zmieniło, dopóki się ich nie pozbędziemy.Jeśli się pozbędziemy.Sophie poklepała go po ramieniu.- Nic się nie martw.Wyrzucimy ich stąd - pocieszała.- Pamiętaj: ja nie mam dzieci.Mnie nie mogą nic zrobić.Zatrzymali się na odległym od miasta skrzyżowaniu w pobliżu północnej granicy Hudson City.Było popołudnie.Zjedli lunch, składający się z kanapek i herbaty z termosu.Porównując swoje notatki, rozdzielili pomiędzy siebie pozostałe farmy i umówili się, że spotkają się w tym samym miejscu o zmierzchu.Sophie wzięła niżej położone gospodarstwa, Alan zaś te, które znajdowały się na wzgórzach.Słońce właśnie zachodziło, kiedy zjeżdżał stromą drogą wzdłuż górującego nad doliną grzbietu.Daleko w dole zobaczył czerwony samochód Sophie, pędzący polnym traktem.Wzbijał za sobą tuman kurzu.Dodając gazu, żeby nie musiała czekać, Springer zauważył ciężarówkę w ciemnym kolorze, stojącą na poboczu, zaraz za zakrętem, do którego zbliżała się Sophie.Jeśli jej chevrolet wyjedzie na lewą stronę drogi - co było bardzo prawdopodobne przy tej prędkości, pomyślał z uśmiechem doktor - to nieźle przestraszy pasażerów ciężarówki.Ciężarówka ruszyła z miejsca.Wjechała na drogę.Alan czekał, kiedy kierowca usłyszy ryk silnika samochodu Sophie i zatrzyma się, ale o dziwo, powolutku jechał dalej.Kiedy wreszcie ciężarówka stanęła, była już prawie na samym zakręcie.Dalej wszystko potoczyło się tak szybko, że Springer nawet nie zdążył pomyśleć.Sophie minęła zakręt, zjeżdżając na lewy pas.Ciężarówka ruszyła w poprzek drogi, prościutko na tor jej jazdy.Samochód Sophie wpadł w poślizg, zarzuciło go.Chevrolet zaczął kręcić się w kółko.Przeleciał przez rów i uderzył w ogromne drzewo z taką siłą, że Alan, choć znajdował się w odległości prawie pół kilometra, usłyszał potężny huk.Wdepnął gaz do deski.Ostatnie, co zdążył zobaczyć, zanim grzbiet góry zasłonił mu widok, to błyskające z wraku samochodu Sophie płomienie i uciekającą ciężarówkę.Jechał tak szybko, jak tylko się dało.Opony piszczały na ostrych zakrętach, rzucało samochodem od jednej do drugiej krawędzi pustej drogi.Parę chwil później zahamował z piskiem koło wraku.Blazer zawinął się dookoła drzewa jak spłaszczona rura od pieca.Zakrwawiona Sophie leżała na zewnątrz.Alan rzucił spojrzenie na szalejący pod samochodem ogień i natychmiast pobiegł, aby odciągnąć kobietę, zanim nastąpi wybuch.Jej prawa ręka była uwięziona, zmiażdżona przez wygięte blachy samochodu, który przygwoździł ją do drzewa.Springer rzucił się do swojego wozu po gaśnicę i uruchomił ją, kierując strumień na błyskające płomienie.Ginęły nierównomiernie pod grubą warstwą białej piany, wzmagając się pod zbiornikiem paliwa, kiedy Alan skoncentrował się na silniku, a potem pojawiając się na nowo pod silnikiem, kiedy powrócił do baku.Wreszcie zgasły i doktor przyklęknął, aby zbadać Sophie.Była nieprzytomna, cała pokrwawiona z powodu mnóstwa drobnych, powierzchownych rozcięć na ciele.Na jej tułowiu i nogach de było widać poważniejszych ran.Ręka.Chryste! Pomiędzy wygiętym metalem a skruszoną korą drzewa nie było żadnej szpary.Jej przedramię i dłoń musiały zostać kompletnie zmiażdżone.Przechodząc na inną stronę, żeby lepiej się przyjrzeć, potknął się drzazgi, jakie zostały z jej gitary.Powyginane struny oplotły mu logi.Ręka Sophie, ręka Sophie!Potrzebna była karetka, a to oznaczało trzykilometrową jazdę do najbliższego domu z telefonem.Przykrył Sophie kocem, żeby ochronić jej pogrążone w szoku ciało przed wieczornym chłodem [ Pobierz całość w formacie PDF ]