[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.W świecie rzeczywistym on umrze w ciągu dwóch dni.- Proszę, tylko nie to.- I tak byś go straciła Jadł tu, Kojot też.Należą teraz do mnie.Cóż, moja dobra kobieto, wydaje mi się, że w tej grze nastąpił pat.Klejnot, żeby przeżyć, musi zostać tu ze mną.Tylko we śnie mogę wyleczyć tak zaawansowany przypadek kataru siennego.Ale tu w grę wchodzą stawki wymiany.- Powiedzmy.- Wyciągnęłam czarnego żuka mego Upośledzenia z ciała Persefony.Poruszyła się.- Na zawsze pozostanę w tym insekcie, w tym wirusie - powiedziałam.-1 nigdy mnie tam nie dosięgniesz.Nigdy.A ilekroć będę musiała z tobą walczyć, ten żuczek zawsze chętnie cię osaczy.Barleycorn westchnął.- Pragnąłem realnego świata - wyszeptał.- Teraz stwierdzam, że jak zawsze znalazłem się w pułapce.Rzeczywistość nie poddaje się moim zabiegom.Przegrałem tę grę.Ten Dodo tkwi zbyt głęboko, by dosięgnął go mój pocałunek.Ale zaraz, istnieje chyba inny sposób, w który mógłbym się tam przedostać.Sposób lepszy i pewniejszy.Przepełniło mnie właśnie, ni z tego, ni z owego, osobliwe pożądanie.Dasz wiarę? - Jakie?- Czy mogę przelecieć twoją córkę?- Co takiego?- W ten sposób otworzyłbym ci przejście.Przepraszam.Uraziłem cię, Sybil? Daj mi, proszę, tego żuka.***Dałam żuka Dodo Barleycornowi i ten, rozpiąwszy spodnie, wydobył z nich czarnego jak sadza członka.Rozwinął się nowy wątek opowieści.John Barleycorn napierał na Belindę, przeginając ją na stół.Jednocześnie wyciągał ręce do Klejnota.wbijał się głęboko.Wbijał się głęboko swoim członkiem.Ciało Klejnota eksplodowało długimi pędami wypuszczającymi ciemnoczerwone kwiaty: Amaranthus Caudatus.Kwiat tropikalny.Mroczny głos Barleycorna:- Skoro mam przyjąć Klejnota do mego serca, to muszę dać coś w zamian.- Co?- Och, coś wymyślę.Jego członek wchodzi we mnie, wchodzi w Belindę, wchodzi.Zegnam się z Klejnotem.Ten kwiat nigdy nie więdnie.Barleycorn spuszcza się we mnie, w Belindę.Czas przyspiesza.Kamienny kutas przepycha nas do sadzawki z zastałą zielenią.Sikający kupidyn.Pałac rozpływa się.Włosy Johna Barleycorna unoszą się granatowym rojem.Ciemny tunel; mkniemy korytarzami owocu, a wokół nas szepczą drzewa.Ten las żył.Obrazy.Zabłąkani w ogrodowym labiryncie.Chmury przesłaniają księżyc.Ciemność i duchota.Ociekające wilgocią cienie.Żywopłoty rosły w siłę, zasklepiały się wokół nas jak otwór między nogami kobiety.Zasłonięty księżyc.Pełzający mrok.Kojot znikający w liściach.- Kojocie! - To mój głos.- Nie odłączaj się, Kojocie.Świetliki prowadziły nas przez labirynt kochanka.Ze wszystkich narożników i zakrętów szeptał do mnie kobiecy gniew; wszechobecny labirynt.Mój cień wyginał się.Mapa mojej córki dygotała konwulsyjnie, przybierając coraz to nowe kształty, zmieniając się z każdą chwilą.Barleycorn był.drogą przez labirynt.Mapa Manchesteru na głowie mojej córki zmieniała się w mapę labiryntu.Barleycorn nam pomagał.Odczytywałam splątane trasy, w miarę jak te przefiltrowywały się przez ciało Belindy.- Tędy, Kojocie! - zawołałam.- Trzymaj się blisko mnie.Nagle żywopłoty rozstąpiły się gwałtownie i.Szczelina w zielonej ścianie.Przejście.Czarne jezioro skrzące się przed nami.Ani śladu łodzi i przewoźnika.Za nami trzask targanych wiatrem gałęzi.Gdzieś daleko zaczyna grać orkiestra dęta.To wykonywana w zwolnionym tempie przeróbka kawałka pod tytułem „Michael, Row Your Boat Ashore”.- I co teraz, Belindo? - zapytał Kojot.Kazałam córce wejść kilka kroków w zimną, bardzo zimną wodę.- Chyba wpław.- Nie gadaj.- A widzisz inny sposób, Kojocie? Wyszczerzył zęby w przekornym uśmiechu.***Co to był za dzień.Co za dzień! Charon wzdrygnął się.Czuł się rządnie skołowany.Starał się stać jak najprościej, w miarę możliwości nieruchomo, co nie było łatwe w rozchybotanej łódce.I ludziom wydaje się, że to łatwa robota? Być Przewoźnikiem na Jeziorze Śmierci.niech no sami spróbują! Potrząsnął paroma monetami, które udało mu się zarobić przez ostatni tydzień.Trzymał je w trzosiku pod opończą.Zabrzęczały cichutko.Patetyczne! Z czego ma teraz żyć biedny Przewoźnik na Jeziorze Śmierci? A wczoraj trafiło mu się.Nie, nawet nie chciał o tym myśleć.Dziwne towarzystwo.Znaczy, trafiały mu się już wcześniej dziwne towarzystwa.Cóż, skoro płaciły za to piórko, to miały prawo być dziwne.Ale żeby nie mieć obola przy duszy! Złamanego obola Ten wielki nakrapiany pies.Ta goła dziewczyna wytatuowana w mapy, i w ogóle.Ten glut.ten glut nie wiadomo czego! Najpierw siedział dziewczynie na barana.Potem przy kleił się do łodzi.Tfu! Obrzydlistwo.Charon miał przez chwilę ochotę posłać ich do wszystkich diabłów.Wszak nie mieli obola.Nie wiedzieli nawet, co to takiego.Hańba.I naraz.i naraz.to polecenie od Johna Barleycorna.Za plecami Charona zaczęła grać orkiestra dęta.A to co?Charon obejrzał się.Zrobił to tak niezgrabnie, że o mało nie przewrócił łodzi.Tak! Nareszcie.Nadciąga ktoś nowy.Jacyś pasażerowie.Bo orkiestra gra tylko wtedy, kiedy przybywają goście.A co to oni grają? Jakieś nowoczesne gówno.Straszny gniot.Któregoś dnia powiosłuje do wyspy i.i.no nic, na razie mniejsza z tym.Spojrzał znowu na las.Tak! Słychać już było Cerbera zwołującego wyciem swoje psie fragmenty do zbicia się w kupę.Ktoś nadchodzi.Charon miał nadzieję, że z całą górą oboli.Nie to co wczoraj, kiedy odebrał polecenie od samego Johna Barleycorna: ta grupa płynie za darmo.Za darmo! Darmowy kurs! Niesłychane.Tym razem już tak nie będzie.Tym razem Charon pobierze opłatę.Wyprężył się jeszcze bardziej, stał się jeszcze bardziej wysoki, jeszcze bardziej chudy.Groźny uśmiech.Opończa leży jak trzeba Idealnie!O, błagam, błagam, błagam.żeby tylko przeszli przez Cerbera.Żeby tylko mieli przy sobie ciasteczka z mąki i miodu.Plusk za plecami.Coś jakby.No nie!Odwrócił się znowu na pięcie, tym razem odrobinę za gwałtownie.Łódź rozkołysała się.Co to? Tam na wodzie, we mgle, coś jakby.jakby.Charon wyciągnął szyję, wytężył wzrok.Coś jakby łódka Jakby, kurwa, canoe albo kajak.- Hej! - krzyknął.- To moje Jezioro Śmierci [ Pobierz całość w formacie PDF ]