RSS


[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Co gorsza,naraziłam się Jankowi.Tak jak przeczuwałam, nie okazałmi zbyt wiele współczucia, widząc, jak wysiadam z lek-tyki.Sprawdził tylko, czy kurs został opłacony (irlandzcytragarze nie wahaliby się wyrzucić w błoto klienta, którynie ma czym zapłacić za luksus bycia noszonym w lekty-ce po Londynie).Wzięłam Janka pod ramię i pokuśtyka-łam do teatru, po drodze streszczając mu swoje perypetie.177 - Jak się biega z psami, Kiciu, to nie trzeba się dzi-wić, że czasem cię chapną - powiedział, przepuszczającmnie przez drzwi dla aktorów.Była to dość komiczna uwaga z ust ściganego, którysię ukrywa.- Za to kto chce mieć dowcip błyskotliwy jak iskra,Kapitanie - odpaliłam śmiało - powinien skryć się podspódnicę Drury Lane, czmychając przed sforą gończychpsów, prawda?Z cichą satysfakcją spostrzegłam, że Janek blednie:moje słowa trafiły w dziesiątkę.Radość rewanżu trwała jednak krótko.Janek zacisnąłmocniej dłoń na moim ramieniu i obrócił mnie do siebie,twarzą w twarz.- Kto ci powiedział? - syknął z gniewnym błyskiemw oku i potrząsnął mną groznie.Przestraszyłam się: takiego Janka, zawziętego i nie-bezpiecznego, jeszcze nie znałam.Po raz pierwszy mójłagodny nauczyciel okazał surowość.- Nikt, sama zgadłam - odparłam pospiesznie.- Niemartw się, nikt więcej nie wie.Spojrzał mi bacznie w oczy i puścił moje ramię.Byłdziwnie zimny i obcy - nie ten sam człowiek, z którym178 spędziłam tak wiele godzin w minionych dniach.- I niech się lepiej nikt od ciebie nie dowie, Kiciu, bościągniesz na mnie nieszczęście - mruknął, odwracającsię i odchodząc w stronę pokoju suflera, w którym urzą-dził sobie tymczasowe mieszkanie.- Janku! Przepraszam! - krzyknęłam cicho za nim,patrząc dokoła, czy nikogo nie ma w pobliżu.- Na pewnonie wygadam.Możesz mi ufać.Wzruszył ramionami, nie oglądając się na mnie.- Na pewno, Kiciu? - burknął i z impetem zatrzasnąłza sobą drzwi.Teraz już rozumiesz, Czytelniku, dlaczego schroniłamsię w moim gniezdzie w podłym humorze.Była godzinadziesiąta.W teatrze panowała cisza, jednak z ulicy do-biegał wesoły gwar klientów gospód, które w niedzielęrobiły najlepszy interes.Nawet na mój stryszek dolaty-wały okrzyki na cześć Rzeznika z Auczniczej.Syd stałsię lokalnym bohaterem i pewnie sam gdzieś niedalekoświętował triumf w gronie swojego gangu.Na pewnobyli z nim wszyscy chłopcy, również Pedro - intonowałśpiewy, przygrywał na skrzypcach i szastał pieniędzmi,które otrzymał od panicza Franciszka za umożliwienie179 mu udziału w przygodzie.Najbardziej zła byłam właśniena Pedra.Postąpił jak kukułka wyrzucająca pisklę zgniazda: zajął miejsce, które mnie się należało w ganguSyda.A w ogóle to przez jego głupotę panicz Franciszekznalazł się na meczu i doprowadził do mojego nieporo-zumienia z Sydem! Gdybym mogła obwinić Pedra rów-nież za moją obolałą kostkę, chętnie bym to zrobiła.Po godzinie takiego biadolenia poczułam, że mam jużdość.- Wez no się w garść, Kiciu - powiedziałam dociemności.- Przestań się nad sobą rozczulać.Uprzytomniłam sobie, że chce mi się jeść i pić.Trzebacoś zrobić w tej sprawie - pomyślałam - a na pewno po-czuję się lepiej.I rzeczywiście: wstając, stwierdziłam, żenawet moja kostka nie boli już tak bardzo.Podniesionana duchu wzięłam świecę i zeszłam na dół poszukać to-warzystwa i czegoś na ząb.O tak póznej godzinie w nie-dzielę w teatrze było zwykle mało ludzi, ale liczyłam nato, że pojednam się z Jankiem i zjem z nim kolację, ajeśli nie, to może chociaż Caleb, nocny portier, będziemiał coś do przegryzienia.180 Kulisy pogrążone były w ciszy i mroku.Nie lubiłamich w tym stanie - teatr powinien być pełen ludzi i życia.Opustoszały, dudnił echem duchów dawnych przedsta-wień i zmarłych aktorów.Moja świeca rzucała wydłużo-ne, pokraczne cienie lin zwieszających się ze stropu ni-czym gigantyczna pajęczyna.Między rozstawionymidokoła fragmentami scenografii trzeba było się poruszaćbardzo ostrożnie: na drodze wyrastały zamkowe baszty igęsto ustawione rachityczne drzewa, o które zaczepiałosię moje ubranie.Zepchnięte w kąt laboratorium czarno-księżnika połyskiwało butelkami poprzyklejanymi dodrewnianych półek i złoconymi grzbietami ksiąg ma-gicznych zaklęć.Zaklekotało, gdy je mijałam - jakby wśrodku tkwił szkielet, który ożył i chce wyrwać się nazewnątrz.- Janku! - zawołałam, przechodząc pod drzwiamipokoju suflera.Mój głos zabrzmiał niezwykle słabo w gęstym mroku.Odpowiedzi nie było.Pchnęłam drzwi.Pokoik tonął wczerwonym blasku dogasającego kominka.Wszędzieleżały pliki tekstów sztuk.W kącie stało schludnie posła-ne łóżko polowe.Pod łóżkiem widać było pióra,181 sprzęt do rysowania i papier.Nie było tylko Janka.Wy-cofałam się, cicho zamykając za sobą drzwi.Nagle z tyłu z ciemności dobiegł mnie odgłos, jakbydomykanych gdzieś dalej drzwi.Odwróciłam się gwał-townie.- Janku?Cisza.Poza Jankiem i nocnym portierem nie spodziewałamsię w teatrze nikogo więcej.Może Janek mnie szuka?Może też chce się pogodzić? A nawet jeśli nie chce,chętnie posłucham jeszcze jego połajanek, byleby miećjakieś towarzystwo.Pobiegłam jak najszybciej w stronę, z której doleciałodgłos, i znalazłam się pod drzwiami gabinetu pana She-ridana.Przystanęłam, tłumiąc oddech.Tak, wewnątrzktoś poruszał się ostrożnie, ale nie mógł to być Janek - onnigdy nie wchodził do tego gabinetu.Szurnęło krzesłoprzesuwane po podłodze.Czyżby pan Sheridan po cośtam przyszedł? Byłoby to bardzo niezwykłe o tak póznejniedzielnej porze. Będziesz strzegła mojego klejnotu, prawda, Kiciu? -przypomniałam sobie jego słowa.182 Obietnica, którą złożyłam panu Sheridanowi, wróciłado mnie echem w tym ciemnym korytarzu przeddrzwiami jego gabinetu.A jeśli w środku jest ktoś obcy?Jeśli już znalazł diament? Muszę temu zaradzić.Rozej-rzałam się bezradnie i wzrok mój padł na włócznię, którastała oparta o ścianę: rozpoznałam w niej rekwizyt z pa-rady towarzyszącej pieśni Rule, Britannia.Była co praw-da tępa, ale wystarczająca, żeby przestraszyć ewentual-nego włamywacza.A jeżeli to jest sam pan Sheridan?Nie wypada mi przecież wtargnąć do jego pokoju i za-grozić mu włócznią.Może uznałby to za zabawne, alemógłby też dojść do wniosku, że posunęłam się za dale-ko.Był bardzo drażliwy na punkcie wchodzenia do jegogabinetu.Ująwszy włócznię w prawą rękę, lewą uchyli-łam drzwi i zajrzałam do środka.Spostrzegłam ciemnąpostać, zbyt małą jak na pana Sheridana, stojącą na krze-śle i szperającą po półkach na wprost drzwi.- Stać, nie ruszać się! - krzyknęłam, otwierając drzwiz głośnym impetem.Zaskoczony włamywacz zachwiał się na krześle i ru-nął na podłogę.Podskoczyłam, chcąc przyszpilić gowłócznią - okazał się wszak niewiele większy ode mnie183 - ale on był szybszy.Błyskawicznie się podniósł, złapałwłócznię za grot i wyrwał mi ją z rąk, aż zatoczyłam się iwyrżnęłam w kant stołu.Pisnęłam z bólu, a złodziejchwycił mnie za ręce i jedną boleśnie wykręcił do tyłu.- Cicho bądz! - syknął znajomy głos.- Chcesz, żebyportier nas nakrył?Pedro! Przestałam się szamotać.- Puszczaj! - rozkazałam mu ze złością, ale on dalejwykręcał mi rękę.- Obiecujesz, że nie będziesz się drzeć? - spytał,wzmacniając uchwyt.Kiwnęłam głową [ Pobierz całość w formacie PDF ]
  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • wblaskucienia.xlx.pl