RSS


[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Stałem pod oknem i podsłuchiwałem.Gdyby ten mały.gruby człowiek zapowiedział, że coś ci zabierze, pole­ciałbym do wójta i zjawilibyśmy się tu w dwustu chłopa.We własnym i w profesora Peńy imieniu dziękowałem losowi, że doszliśmy do przyjaznego porozumienia, a Lazarusa starałem się przekonać, że nigdy nie wolno robić czegoś podobnego.Nieco dalej przy drodze stał wójt obok swego płotu, wyraźnie zdenerwowany.- Nie przejmuj się, nie przejmuj się - uprzedzał widocznie w przekonaniu, że jesteśmy równie podnieceni jak on sam.- Jak się skończyło? - zapytał ciekawie.Gdy usłyszał, że nikt nie ma prawa zabrać mi choćby jednego moai-kava-kava, wyprężył się dumnie.- Widzisz - uderzył się w pierś.- Oto nasze zjednoczone aku-aku.Poprosił kapitana i mechanika, by chwilę poczekali w jeepie, bo musi zamienić kilka słów w domu ze mną i z Lazarusem.W izbie miał okrągły stół, trzy krzesła i szafę w rogu.Podkręcił knot lampy, wydobył butelkę świeżo kupionego wina i nalał do trzech kieliszków.Musieliśmy wylać nieco na palce, wetrzeć to we włosy na „dobre szczęście”, resztą zaś wypiliśmy toast.Wójt obmyślił pewien plan.Noc była czarna jak smoła.Lazarus do­trzyma towarzystwa tym w jeepie, a on weźmie mnie, aby odwiedzić babkę.Należy ją spytać, czy mogę wejść do pieczary.Wyraziłem oczywiście zgodę i wyszliśmy do czekających.Nasze włosy czuć było winem.Pojechaliśmy jeepem do rozstaju przed domem gubernatora, tam skręciliśmy nieco w dół w stronę mola i stanęliśmy ze zga­szonymi światłami.Gwiazdy migotały na niebie, kilku wyspiarzy przejechało konno w ciemnościach: ledwie ich rozróżniałem w mroku, lecz zdawało się, że kopyta uderzają o ziemię tuż obok jeepa.Po ich przejeździe wójt oświadczył, że pójdziemy na wzgórze przypatrzyć się gwiazdom, a kapitan i mechanik udawali, że w to wierzą.Postępowałem tuż za wójtem, który skierował się na prawo od drogi, aż w mroku zamajaczyły jakieś kamienie, wyglądające na stary mur.Wójt stanął i szepnął, że po drugiej stronie tych kamieni nie może już powiedzieć do mnie ani słowa, będzie tylko dawał znaki.Poszedł następnie pięćdziesiąt metrów, a ja za nim.Doszliśmy do czegoś przypominającego nieregularną, jasną płytę kamienną, mógł to być cement rozsmarowany na wierzchu, ale w ciemnościach nie potrafiłem dokładnie rozróżnić.Wójt stanął.Wskazał na ziemię przed sobą i składając głęboki ukłon wycią­gnął ramiona w przód z dłońmi skierowanymi ku ziemi.Doszedłem do przekonania, że oczekiwał ode mnie tego samego, stanąłem więc obok niego i jak tylko najlepiej potrafiłem, powtórzyłem jego ruch.Potem wójt bezszelestnie obszedł dookoła jaśniejące na ziemi miejsce, a ja idąc tuż za nim stwierdziłem, że biegła tam dobrze udeptana ścieżka.Powróciwszy na to samo miejsce, co na początku, znów oddaliśmy głębokie ukłony z wyciągniętymi na­przód ramionami.Po ich trzykrotnym powtórzeniu wójt wyprosto­wał się w milczeniu ze skrzyżowanymi rękoma i twarzą zwróconą ku jasnej plamie na ziemi.Jego sylwetka odcinała się na tle wygwieżdżonego nieba, ja zaś ciągle naśladowałem wszystkie jego ruchy.Daleko widziałem światła wielkiego okrętu wojennego.Poczułem, że się naprawdę przejmuję doznawanym przeżyciem; nie znajdowałem się już na Wyspie Wielkanocnej, nagle zostałem świadkiem rytuału sprzed wielu wieków, w nie zbadanej części świata.A jednak wiedziałem równocześnie, że nieruchoma postać obok mnie to był spokojny wójt wioski, który na co dzień nosił wypielęgnowane wąsiki i w tej właśnie chwili szyję miał ozdobio­ną jednym z moich krawatów.On zaś nie ruszał się, nic nie mówił, robił takie wrażenie, jakby był pogrążony głęboko w my­ślach lub jakby starał się coś zahipnotyzować.Mogło to jeszcze tak trwać, gdyby moje własne aku-aku nie wdało się i nie próbo­wało pośredniczyć w uzyskaniu rozsądnej decyzji ze strony upartej babki.Otworzyłem usta i zacząłem coś mamrotać.Za nic w świecie nie powinieniem był tego robić.- To wszystko, teraz zniknęła - oświadczył wójt i zanim zrozumiałem znaczenie jego słów, zaczął się oddalać tak szybko, że musiałem wyciągać nogi, aby go nie stracić z oczu.Kawałek poniżej kamienia stanął, ciężko oddychając.- Powiedziała „tak” - stwierdziłem.- Powiedziała „nie” - sprostował wójt.Potem dodał, że jego własne aku-aku, jak często przedtem, powiedziało „tak, tak”.Wyjął z kieszeni pudełko zapałek i wypróżnił jego zawartość na dłoń.- Tak masz wypróżnić swoją pieczarę dla Seńora Kon-Tiki - mówi moje aku-aku - ale babka mówi „nie” i „nie”.Pytał ją trzy razy, ciągle mówiła „nie”.Ale teraz powiedziała, że powinien pojechać na „Pinto”, na kontynent, a po powrocie podarować Seńorowi Kon-Tiki jedną z pieczar wraz z jej całą zawartością.Długo targowaliśmy się o to, co babka powiedziała, wreszcie wójt zgodził się, że zapyta ją jeszcze raz, ale sam i innej nocy.Lecz niewiele dni już pozostało do odejścia „Pinto”.Dwa dni później zatrzymałem jeepa przy płocie wójta; nie dawał znaku życia.Znalazłem jego i Lazarusa nad butelką wina w małej izdebce z okrągłym stołem.Wójt pospieszył mnie za­pewnić, że to był szczęśliwy dzień dla Lazarusa, gdyż ten zdecy­dował się pokazać mi jedną ze swych pieczar na dwa dni przed wyjazdem naszej wyprawy.Dla niego dzień był nieszczęśliwy, gdyż babka znów powiedziała „nie”.W dodatku jego bracia byli pewni, że on po zabraniu mnie do pieczary musi umrzeć, a po­nieważ był ich szefem, więc nie mógł umrzeć.W dodatku do tego wszystkiego wyspiarze ogłosili strajk i odmówili wyładowania „Pinto”, jeżeli nie dostaną lepszej dniówki.Wójt właśnie się dowiedział, że jeżeli nie zlikwiduje strajku, nie zabiorą go okrę­tem na kontynent [ Pobierz całość w formacie PDF ]
  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • wblaskucienia.xlx.pl