[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Och, ona była zepsuta strasznie! Ale śpiewała ciągle.Onadała w twarz.Cha! cha! zaśmiała się oto Wanda po raz pierwszy serdecznie, całym ciałem dała w twarz!.Obu dziewczynom oziębły czy też opierzchły zęby w ustach suchych między zgrabiałymiteraz wargami.A w oczach paliły się wężowe błyski.Nina drżała w sobie; a że serce przypomniało sięprzy tym bólem niewyraznym, więc się poczuła niepewnie na krześle.Sięgnęła po jakąś po-duszkę skórzaną opodal, rzuciła ją pod stopy Wandy i przysiadła tak u jej nóg na ziemi.Ujęłajej rękę długą i jak lód zimną i położyła ją sobie na czoło. Nie kasłaj! mruknęła po chwili w zadumie.A gdy tamta sięgnęła po chustkę, podrzuciła uważnie głowę. Mój Boże! szeptała pochwili w pełnym przerażenia współczuciu.Milczały obie.I zmory życia najplugawsze, wszystkich nędz i krzywd pognębienia otoczyły rojem ciem-nym te głowy dziewczęce.A przez tę chmurę przebijały się przecie dla ich wyobrazni pro-mienie pogodniejsze: zło roześmiane, zło niepotulne, gnuśności sporne, zło mszczące się zakrzywdy; zła hazard i wyzwanie, fascynujące dusze młode, wyrosłe w pognębieniach duszy ignuśności okolnej.W sali bilardowej, służącej zarazem jako gabinet do palenia, zbierali się panowie, prostu-jąc swe członki oraz instynkty po nazbyt długiej wobec dam gentilezzy.W szerokiej tedyniedbałości ruchów i w pilnej potrzebie opowiadania sobie rzeczy sprośnych zawiązywały sięprzy papierosie łatwe kamractwa: brudne gniazda męskiej plotki, pierwsze instancje życiowe-go sądu, przez które przechodzi imię każdej kobiety z towarzystwa.W żółte stożki światła nad zielone sukno bilardu wychylały się tymczasem głowy na poty-licach od pomady lśniące i krótkie przy nich rzuty ramion.Słychać było kuł grzechot, stuka-nie liczników, czasem jakieś urywkowe słowa w echowym wtórze ust innych, w dziwnieupartych glosolaliach i przyśpiewach nieustannych: dymna atmosfera ekskluzywnie męskiejczczości w koncercie wygłosów bezmyślnych.W kącie pod oknem zebrała się inna gromadka.Tam zwracał uwagę ktoś o wyglądzie nie-co zakrystiańskim wobec frakowych panów jegomość w tużurkowym stroju o szerokim,szpakowatym zaroście wokół kościstej twarzy.Uwijał się koło niego zabiegliwie i opowiadałcoś żwawo niski blondynek z bródką francuską i paryskim pośpiechem w mowie i gestach.Rozpowiadał z entuzjazmem o jakiejś nowej l'affaire paryskiej i dziwił się niepomierniepowszechnej tu obojętności dla niej. Piasek to przecie! mruknął tużurkowy jegomość. Przesypuje się to w ich klepsydrachi czas im znaczy.A nam co z tego? Tam gazety umieją i z tego piasku ukręcić bicz na życie.Trudno, taką jest już zależnośćwielkomiejskiego życia od wytworzonej atmosfery.Tam rządzi ludzmi potęga, o której my tupojęcia nie mamy: zarazliwość rytmem życia.Tam ustokrotnia ludzi potęga widowni życiajawnej.To jest scena obowiązującego gestu: du grand geste! entuzjazmował się niski mło-dzieniec szerokim wyrzutem ramienia i mimowolnym wspięciem się na palce. My o jegowpływie pojęcia wprost nie mamy.Jest to widownia piorunowych odruchów tłumnej wrażli-wości, momentów uzacniających nawet łotrów, gdy na nich spojrzy oczekiwanie publiczne:inspiracji scenicznej! Na tym wulkanie ziemia jest trampoliną dla skoczków, u nas wsysa onakażdy krok jak torfowisko.34Rozległ się z kąta głuchy pomruk aprobaty; oczy wszystkich zwróciły się w stronę tużur-kowego jegomościa, leżącego bokiem przy stole.Ale on wygłosił w tym pomruku wszystko,co miał do powiedzenia; dopiero poczuwszy na sobie wyczekujące spojrzenie kilku panów,przewinął się na krześle i zsunąwszy ciężar ciała na brzeg siedzenia, plecami o poręcz zawi-sły, zdecydował się mówić. U nas rozpoczął głosem opieszałym gdy po orce całodziennej wyjdziesz na ulicę, za-stąpi ci drogę kaleka lub sierotka i zanosi się szlochem: Ga ze ta swojska.Niech pan ku-pi, bo jeszcze nic nie jadłem. Kupujesz tedy i wraz z tymi kilkoma wiadomostkami ze światamusisz przełknąć jakieś piołunki i ulepki arcylokalne, wreszcie pocznie cię cnić.Ciśnieszgazetę i szukasz czym prędzej czegoś, co by po tej lekturze ożywiło.Przejdziesz jedną ulicą:po prostu jak przed hotelem gubernialnym dziewki, %7łydy, alfonsy, policja i trochę publikiza dziewczynami.Przejdziesz drugą: pyszny i rojny bazar powiatowy.A reszta ulic jak głę-bokie kamieniste dna kanałów.Wracasz tedy na czwartak , uśmiechasz się do swego szpie-ga, który się portierem nazywa, dostajesz za to klucz i sam się dobrowolnie zamykasz międzyte żłoby kawalerskie , w ten świat trywialnej rozpusty, sekretnych chorób, brutalnej nędzy,szpiegostwa, wstrętu i brzydoty.Wyliczeniem tych rozkoszy ożywił się najwidoczniej, bo wyjął kułak z kieszeni. Tej brzydoty nachalnej; która zastępuje ci drogę na każdym kroku i policzkuje każdą twąpogodniejszą chwilę! wśród tych samodurów ckliwych: przywykli przecie, polubili, ucac-kali sentymentem wszystkie te swojskie brzydotki i wstręciki.Idziesz tedy do sąsiadów, wich nędzarne stancje studenckie, między te gaduły ciepło serdeczne: pysk pyskowi rad, anuda dobroduszna kuma.Wstępujesz w tych stancji woń zatęchłą, gdzie dymią bez końcabrudne samowary i cuchnące papierosy na te ich dysputy: na żar gadania i zamór ducha.Agdy taki sam zostanie, na tapczan się wali: nie ma sił samemu stać, wszystko z duszy wygadałprecz, słowami postrzępił; nawet nie uszom, pyskom wszystko rozdał.Powtórzą to jutro in-nym gębom.Duszę na kisiel rozdygotał w sobie tą potrójną trucizną: z wschodniego samowa-ra, wschodniego papierosa i wschodnich doktryn.A teraz choć łapę własną ssij, ochoty dożycia ci znikąd nie przybyło; a na dnie duszy goryczy tyle, że świat by zatruć mogła.Wyle-gniesz tedy w okno i patrzysz w bezsłoneczną studnię podwórza, gdzie między brzemiennebaby, rachityczne dzieci i rozgadane sługi weszła katarynka ze szpakiem i całym pudłemwróżb w życie nęcących losów bujnych, bohaterskich przeznaczeń.W te kilka gwiazd naskrawku nieba wyje dusza beznadziejna.Ot, wam atmosfera! Ot, rytm życia!Te słowa ponure zaciążyły ludziom po prostu na piersiach: oddychano sapliwie w milcze-niu.Ten i ów nie wytrzymał: zrywał się z miejsca i dreptał po pokoju w nadmiernej obfitościruchów, jakby w instynktownej nagle ich potrzebie.Opowiadający tymczasem postanowił wstać: krzesło, wyprzedzając jego opieszałą wolę inieskore ruchy, trzeszczało pod nim już od kilku minut.A gdy się wreszcie podniósł, zdał sięniedzwiedziem na tylnych łapach.Kołysał się tułów na rozchwianych nogach, oczy przymy-kały się przy tym, nos wtulał w policzki, a usta chciały się jakby na całą twarz rozedrzeć:ziewał całym ciałem, wydłużały się prężnie wszystkie ścięgna, kurczyły wszystkie mięśniezastałe, rozłaziły się stawy zakrzepłe przeciągał się sam kościec w ciele zależałym.A tenziew epicki przechodził w chytre, kosę wejrzenie oczu i złośliwe rozedrganie warg.Odszedł wreszcie.Ludzie patrzyli już spod oka, trącając się łokciami.Niejeden mrużył się podejrzliwie: Czyś ty aby, bracie, przy zdrowych zmysłach? Gdy jeden z drepczących po pokoju zatrzy-mał się przed kompanią, zacierając ręce wciąż z tą pasją ruchliwości w gestach, zwrócił się dowszystkich: Hm, pokazuje się, że nawet i czas, sam Chronos we własnej osobie, uciekł od nas do Pa-ryża, gdzie skacze po trampolinie ziemi francuskiej [ Pobierz całość w formacie PDF ]