[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.— Do czego zmierzasz? — Odstawiłem szklankę.Posłał mi zmęczony uśmiech.— Umrę w ciągu trzech miesięcy, Jemmy.Powiedzieli mi o tym tuż przed wyjazdem z Mexico City.Wtedy dawali mi sześć miesięcy.— Rozparł się na krześle.— Lekarze nie chcieli, żebym jechał na tę wyprawę, wiesz, jak to z nimi jest.Zrobiłem to wbrew ich opinii, ale jestem z tego zadowolony.A teraz wrócę do Mexico City i pójdę do szpitala, by umrzeć.— Co to jest?— Stary wróg.Rak.W ciszy baraku słowo to padło ciężko jak ołów.Umilkłem zakłopotany.Wyjaśniło się wreszcie, dlaczego tak często stawał się jakby nieobecny duchem, jaki był powód uporczywego dążenia, by doprowadzić do końca zamierzoną pracę, dlaczego skupił się na osiągnięciu tego jednego celu bez oglądania się na inne sprawy.Chciał przed śmiercią przeprowadzić swoje ostatnie wykopaliska i cel ten osiągnął.— Przepraszam — szepnąłem po chwili.— Ty przepraszasz! — parsknął.— Przepraszasz mnie! Ale jeśli nie mylisz się co do Gatta, to chyba nie dożyję tego, by umrzeć w szpitalu, tak zresztą jak i wszyscy pozostali tutaj.To ja ciebie przepraszam, Jemmy, że cię w to wciągnąłem.Ciebie i innych.Lecz przeprosiny niczego nie załatwiają, prawda? Jaki pożytek z powiedzenia trupowi „przepraszam"?— Uspokój się.Zamilkł przygnębiony.Po chwili zapytał:— Jak sądzisz, kiedy Gatt zaatakuje?— Nie mam pojęcia, ale pewnie niedługo wykona jakiś ruch.— Dopiłem whisky.— Lepiej się trochę prześpij.— Wiedziałem, że Fallon nie wziął sobie do serca mojej propozycji, ale nic nie powiedział, więc wyszedłem.Rudetsky miał jednak kilka własnych pomysłów.Wpadłem na niego w ciemności, gdy rozwijał zwój drutu.Zaklął siarczyście i powiedział:— Przepraszam cię, ale nerwy trochę mnie zawodzą.— Co robisz?— Jeżeli te dranie zaatakują, będą się mogli ukryć za tymi dwoma barakami.Wziąłem więc tyle nitrogliceryny, ile udało mi się znaleźć, i założyłem ją.Teraz przeciągam drut do detonatora w naszym baraku.Nie będą mieli żadnej osłony, jeśli tylko zdążę to zrobić.— Nie wysadzaj jeszcze tych baraków — powiedziałem.— Lepiej wypadnie to jako niespodzianka.Zaczekajmy, aż wysadzenie ich stanie się konieczne.— Zaskakujesz mnie — mlasnął językiem.— To doprawdy paskudny kawał.— Tam, w lesie, wziąłem kilka lekcji.— Pomogłem mu rozwinąć drut i zamaskowaliśmy go na tyle, na ile się dało.Rudetsky zamocował końcówki jednego kompletu drutów do zacisków detonatora i poklepał jego ściankę z zadowoleniem.— Wkrótce będzie świtać — zauważyłem.Podszedł do okna i spojrzał w niebo.— Jest sporo chmur.Fallon mówił, że deszcze rozpoczynają się nagle.— Postaw Smitha i Fowlera na straży na skraju obozu — powiedziałem, ponieważ nie o pogodę się martwiłem najbardziej.— Lepiej, żebyśmy nie zostali zaskoczeni.Potem miałem godzinę dla siebie.Usiadłem przed barakiem i prawie natychmiast zasnąłem, czując nagły przypływ zmęczenia.Sen był czymś, czego nie dano mi w nadmiarze i gdyby nie ten dwudziestoczterogodzinny wypoczynek na drzewie, w lesie, śmiem twierdzić, że straciłbym świadomość jak po środku nasennym.W tej sytuacji jednak tylko drzemałem, dopóki ktoś nie obudził mnie, potrząsając za ramię.Był to Fowler.— Ktoś nadchodzi — oznajmił pospiesznie.— Gdzie?— Z lasu.Stamtąd, pokażę ci.Poszedłem za nim do baraku stojącego na skraju obozu i służącego jako punkt obserwacyjny.Wziąłem lornetkę, którą mi podał, i nastawiłem ostrość na odległą postać w bieli, idącą wolno przez oczyszczony teren.Było już dostatecznie widno, a lornetka na tyle mocna, że bez trudu rozpoznałem Gatta.Rozdział 40Powietrze tego ranka było wyjątkowo przejrzyste.Pomimo chmur, szybko biegnących po niebie, wszystko było przezroczyste jak kryształ, zniknęła nawet spowodowana upałem mgiełka, która zwykle snuła się od świtu ponad lasem.Właśnie wschodziło słońce, prześwietlając niebo niesamowitym, niezdrowym, żółtym blaskiem.Lekki wiatr od zachodu uginał gałęzie drzew ponad oczyszczonymi ruinami Uaxuanoc.Gdy nastawiłem ostrość szkieł lornetki na Gatta, z niezadowoleniem stwierdziłem, że drżały mi ręce.Musiałem oprzeć lornetkę na framudze okna, by obraz przestał mi tańczyć przed oczami.Gatt nie spieszył się.Przechadzał się tak beztrosko, jakby zażywał tradycyjnego, porannego spaceru w parku miejskim, czasem tylko zatrzymywał się i przyglądał odkrytym kopcom.Ubrany był równie schludnie jak wtedy, gdy przyleciał do obozu, i zobaczyłem nawet cienki skrawek białej chusteczki, która wystawała z butonierki.Zignorowałem go, lustrując lornetką ruiny.Nikt więcej się nie pokazał i wyglądało na to, że Gatt jest sam.Nic bardziej złudnego.Podałem lornetkę Rudetsky'emu, który wszedł do baraku.Uniósł ją do oczu i zapytał:— To ten facet?— Zgadza się, to Gatt.— Nie spieszy się — mruknął.— Co on, do diabła, robi? Zbiera kwiatki?Gatt pochylił się i szukał czegoś na ziemi.— Będzie tu za pięć minut — powiedziałem.— Wyjdę, żeby z nim porozmawiać.— To ryzykowne.— I tak trzeba to zrobić, a wolałbym, żeby ta rozmowa odbyła się raczej na zewnątrz niż tutaj.Czy ktoś potrafi posługiwać się tym karabinem, który mamy?— Znam się na tym nie najgorzej — powiedział Fowler.— Nie najgorzej, do diabła! — zagrzmiał Rudetsky.— Był snajperem w Korei.— Dla mnie to wystarczy — powiedziałem, próbując się uśmiechnąć.— Trzymaj go na muszce, a gdyby chciał wykręcić jakiś numer, zastrzel go.Fowler wziął karabin i obejrzał celownik.— Nie odchodź za daleko — ostrzegł.— I nie stawaj przypadkiem na linii strzału.Podszedłem do drzwi baraku.— Ukryjcie się dobrze — rzuciłem jeszcze i wyszedłem na zewnątrz, czułem się jak skazaniec w drodze na szubienicę [ Pobierz całość w formacie PDF ]