[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Martin stanął na czatach przy drzwiach.Arutha jednym ruchem zdarł brudną zasłonę i otworzył okiennice.– Rozumiecie teraz, dlaczego wybrałem ten właśnie pokój? – spytał Amos.Niecały metr pod oknem był dach przylegającej do budynku stajni.Arutha wyskoczył na zewnątrz, a za nim Martin i Amos.Zsunęli się ostrożnie po stromym daszku i zatrzymali na jego krawędzi.Arutha nie zastanawiając się zeskoczył lekko, a w sekundę po nim uczynił to Martin.Amos z głuchym sieknięciem wylądował niezdarnie na ziemi, lecz nie ucierpiała przy tym jego godność osobista.Usłyszeli gwałtowny kaszel i przekleństwo.Spojrzeli w górę.Z okna wystawała pokrwawiona twarz.– Są na podwórzu! – krzyczał Radburn.Trojka uciekinierów ruszyła pędem ku bramie.Amos zaklął szpetnie.– Powinienem był poderżnąć mu gardło.– Wybiegli przez wrota na ulicę.Amos chwycił gwałtownie Aruthę za ramię.Grupa rosłych pachołków pędziła ku nim.Arutha i jego towarzysze pobiegli w przeciwną stronę i po chwili zniknęli w ciemnym zaułku.Gnali na łeb na szyję wąską uliczką pomiędzy ślepymi ścianami domów.Przecięli zatłoczoną uliczkę, przewracając kilka wózków kramarzy, i wpadli w następny zaułek ścigani przekleństwami rozjuszonych straganiarzy.Biegli bez wytchnienia dalej, słysząc ciągle za sobą odgłosy pościgu.Kluczyli wąskimi uliczkami, zaułkami i placami pogrążonego w mroku Krondoru.Dobiegli do rogu i znaleźli się na długiej i wąziutkiej uliczce.Po obu stronach wznosiły się wysokie ściany domów.Amos pierwszy wypadł za róg.Dał znak, aby się zatrzymali.Nachylił się do Martina i Aruthy.– Martin, pędź do końca i zobacz, co jest za rogiem – szepnął.– Arutha, ty leć w drugi koniec.– Wskazał ręką w kierunku przyćmionego światła.– Ja zostanę tu na straży.Gdybyśmy się rozdzielili, kierować się do statku.Szansę przedarcia się przez blokadę są mamę, ale gdyby wam się udało, każcie Vasco płynąć na Durbin.Złoto zapewni wam ochronę i naprawę statku.Potem wracajcie do Crydee.No już, nie ma was.Szybko!Martin i Arutha popędzili w przeciwnych kierunkach, a Amos został na straży u wylotu uliczki.Nagle w wąwozie zaułka rozległy się głośne okrzyki.Arutha zatrzymał się i obejrzał za siebie.Na drugim krańcu zobaczył niewyraźną w mroku sylwetkę Martina walczącego z kilkoma mężczyznami.Ruszył na pomoc.– Arutha! Wracaj! Ja mu pomogę.Uciekaj! – powstrzymał go krzyk Amosa.Arutha zawahał się przez moment, po czym zawrócił i pobiegł w kierunku majaczącej u wylotu poświaty.Dotarł do rogu, dysząc ciężko z wysiłku.Zatrzymał się gwałtownie, nieomal wpadając w poślizg na kostce bruku.Znalazł się na szerokiej, ruchliwej i jasno oświetlonej ulicy.Straganiarze stojący przy ozdobionych kolorowymi latarniami wózkach zachwalali głośno swoje towary mieszczanom, którzy wybrali się na wieczorną przechadzkę.Było ciepło jak na tę porę roku i nic nie zapowiadało rychłych opadów śniegu.Po ulicach przechadzał się gęsty tłum.Sądząc po wyglądzie sąsiednich domów i dostatnich strojach przechodniów, Arutha wywnioskował, że znalazł się w jednej z bogatszych dzielnic miasta.Wmieszał się w tłum zmuszając się, aby iść spokojnym krokiem.Kiedy u wylotu uliczki, którą przed chwilą opuścił, ukazało się kilka postaci, odwrócił się i zaczął udawać, że z zainteresowaniem ogląda stroje na straganie.Ściągnął z kołka jaskrawoczerwoną kapotę.Założył sobie na plecy i naciągnął kaptur na głowę.– Ej, ty tam, co ty wyprawiasz? – Usłyszał przy uchu ochrypły szept starucha o wysuszonej i pomarszczonej twarzy.– Mój dobry człowieku – odparł Arutha nosowym głosem – chyba nie oczekujesz, że kupię to ubranie od ciebie, nie sprawdziwszy przedtem, czy na mnie pasuje?Uliczny kramarz, stanąwszy twarzą w twarz z potencjalnym klientem, błyskawicznie stał się obłudnie przyjazny.– Ależ oczywiście, jaśnie panie, oczywiście.– Przekrzywił na bok głowę i obrzucił przymilnym wzrokiem Aruthę stojącego przed nim w fatalnie uszytej kapocie.– Leży jak ulał.Świetnie leży, a i kolor, za pozwoleniem wielmożnego pana, doskonale pasuje.Arutha zerknął spod oka na ścigających go ludzi.Człowiek o imieniu Radburn, chociaż twarz miał pokrytą zakrzepłą krwią, a nos spuchnięty jak bania, stał na rogu i kierował dalszymi poszukiwaniami.Arutha poprawił na sobie obszerną, koszmarnie skrojoną i uszytą kapotę, która sięgała prawie do samej ziemi.– Tak myślisz? Nie chciałbym pokazywać się na dworze, wyglądając jak jakiś włóczęga.– Och, na samym dworze, wielmożny panie? Akurat tego ci trzeba.Dodaje elegancji i powagi, wierz mi na słowo.– Ile to kosztuje? – Arutha patrzył ukradkiem, jak ludzie Radburna ruszają powoli, przeciskając się przez gęsty tłum i zaglądając do każdej tawerny czy sklepu.Druga grupka ruszyła w przeciwną stronę.U mrocznego wylotu uliczki pojawiło się więcej postaci.Radburn wydawał pośpieszne rozkazy.Zostawił kilku na miejscu, aby obserwowali ulicę, a sam z pozostałymi zawrócił.– To najwspanialszy materiał tkany w samym Ran, panie.– rozgadał się sprzedawca.– Nakładem wielkich kosztów został sprowadzony aż z wybrzeża Morza Królestwa.Nie mogę się pozbyć tego wykwintnego stroju za mniej niż dwadzieścia złotych talarów.Arutha pobladł gwałtownie.Horrendalnie wysoka cena tak go wytrąciła z równowagi, że przez chwilę zapomniał, w jakiej znajduje się sytuacji.– Dwadzieścia! – wrzasnął i natychmiast ściszył głos, kiedy przechodzący obok człowiek Radburna rzucił szybkie spojrzenie w jego kierunku.– Mój dobry człowieku – ciągnął dalej, zwracając się do przekupnia.– Nie wiem, czy zauważyłeś, ale ja chcę po prostu kupić ubranie, a nie ustanawiać roczną rentę dla twoich wnuków.– Człowiek Radburna odwrócił się i po chwili zniknął w kłębiącym się dookoła tłumie.– Przecież to prosta i zupełnie zwyczajna kapota.Uważam, że dwa talary to aż nadto.Staruch spojrzał na niego z boleścią w oku.– Panie, czy chcesz mnie puścić z torbami? – powiedział płaczliwym głosem.– Serce mi krwawi, kiedy pomyślę, że mógłbym rozstać się z tym pięknym płaszczem za mniej niż osiemnaście talarów.Targowali się zawzięcie jeszcze z dziesięć minut, aż w końcu Arutha odszedł z kapotą pod pachą po zapłaceniu ośmiu talarów i dwóch srebrnych groszy [ Pobierz całość w formacie PDF ]