[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.- Czeka dziecka - objaśniła.- Ja iść mogę.i walczyć, jeśli do tego przyjdzie.Gdy ruszyli, rzekła jedna z niewiast:- O zmierzchu młoda para jechała drogą, radziłyśmy, żeby noc spędzili w naszej chacie, ale chcieli do fortu dotrzeć.Czy.czy.- Spotkali Piktów - odrzekł Balthus krótko, a niewiasta załkała przerażona.Ledwie stracili chatę z oczu, gdy w jakiejś odległości za nimi rozbrzmiało przeciągłe, wysokie wycie.- Wilk! - oświadczyła jedna z kobiet.- Malowany wilk z toporem w garści - mruknął Balthus.- Idźcie! Ruszcie innych osadników wzdłuż drogi i weźcie ich ze sobą.Ja zbadam, co tam z tyłu.Bez słowa popędziła staruszka przed sobą swych podopiecznych.Gdy niknęli w mroku, ujrzał Balthus blade owale dziecięcych twarzyczek zwróconych w swoją stronę.Przypomniał sobie bliskich z Tauranu i zakręciło mu się w głowie.Chwilowa słabość sprawiła, że jęknął i osunął się na drogę, jego muskularne ramię opadło na potężny kark Rębacza i poczuł, że wilgotny język liże mu twarz.Uniósł głowę i uśmiechnął się z bolesnym wysiłkiem.- Chodź, chłopie - wymamrotał powstając.- Robota na nas czeka.Czerwona poświata rozjarzyła się nagle wyraźnie między drzewami.Piktowie podpalili najbliższą chatę.Skrzywił się.Jakże pieniłby się Zogar Sag, gdyby wiedział, że niszczycielska natura wzięła górę w jego wojownikach.Ogień wszakże ostrzeże ludzi dalej mieszkających przy drodze.Rozbudzeni będą i przygotowani, gdy dotrą do nich uciekinierzy.Ale stopniowo oblicze młodzieńca sposępniało.Niewiasty wędrowały powoli, pieszo i z przeładowanymi końmi.Szybkonodzy Piktowie dopadną je w mili, chyba że.Zajął stanowisko za zwałem powalonych pni tuż obok szlaku.Droga na zachód od niego oświetlona była przez płonącą chatę i gdy nadeszli Piktowie, ujrzał ich pierwszy - czarne, przyczajone sylwetki, obrysowane odległą łuną.Naciągnąwszy łuk do ucha, zwolnił cięciwę i jedna z postaci osunęła się na ziemię.Pozostałe roztopiły się w gęstwie po obu stronach drogi.Rębacz skowyczał przy jego boku z żądzy mordowania.Nagle postać pojawiła się na skraju szlaku i jęła sunąć ku powalonym pniom.Jęknęła cięciwa Balthusowego łuku i Pikt zawył, zachwiał się i padł w cienie z udem przebitym strzałą.Jednym susem wyskoczył Rębacz ze zwaliska i pomknął w zarośla.Zakołysały się gwałtownie, a potem pies znów był przy boku Balthusa, paszczę zaś jego barwiła purpura.Nikt więcej nie pojawił się na drodze; Balthus poczynał się lękać, że skradają się doń od tyłu przez gąszcze, i gdy usłyszał nikły dźwięk ze swej lewej strony, wystrzelił na oślep.Zaklął, bo usłyszał, że strzała uderza o drzewo, ale Rębacz ruszył cicho jak zjawa i po chwili trzask się rozległ i charczenie, i znów jak duch wychynął Rębacz z zarośli, by otrzeć swój pokryty czerwonymi plamami pysk o ramię Balthusa.Krew sączyła się z rany na jego karku, ale dźwięki w gęstwie ucichły na dobre.Ludzie przyczajeni po obu stronach drogi pojęli snadź, jaki los spotkał ich towarzysza, i doszli do wniosku, że otwarty atak lepszy jest niż zdławienie w ciemnościach przez demoniczną bestię, której ani ujrzeć, ani usłyszeć nie sposób.Może zrozumieli, że jeden tylko człek kryje się za pniami.Gwałtownie uderzyli, wyskakując z kryjówek po obu stronach szlaku.Trzech padło przekłutych strzałami - dwaj ostatni zawahali się.Jeden zawrócił i jął umykać drogą, ale drugi runął przez Balthusowy szaniec ze wzniesionym toporem, lśniącymi oczyma i zębami.Gdy podrywał się Balthus, obsunęła mu się stopa, ale owo potknięcie właśnie ocaliło mu życie.Spadający topór obciął pukiel włosów z jego głowy, a Pikt zsunął się z pni, pociągnięty mocą chybionego uderzenia.Nim odzyskał równowagę, Rębacz rozerwał mu gardło.Nastąpiło pełne napięcia oczekiwanie, kiedy to zastanawiał się Balthus, czy człek, który umknął, jest jedynym ocalałym z oddziałku.Najoczywiściej była to niewielka banda, co albo poniechała walki o fort, albo rozpoznanie czyniła przed główną siłą.Każda mijająca chwila zwiększała szansę ratunku dla niewiast i dzieci pospieszających w stronę Velitrium.A potem, bez ostrzeżenia, rój strzał zaświstał nad jego kryjówką.Dzikie wycie uniosło się z gęstwy wzdłuż drogi.Albo ocalały woj przywiódł posiłki, albo kolejny oddział przyłączył się do pierwszego.Podpalona chata wciąż się żarzyła, dając słaby blask.Potem ruszyli nań, sunąc między drzewami.Posłał trzy strzały i odrzucił łuk.Jakby to wyczuwając, podchodzili coraz bliżej - bez wycia, w morderczej ciszy, którą zakłócał tylko tupot wielu stóp.Mocno przytulił łeb wielkiego psa, co warczał u jego boku, i mruknął:- W porządku, chłopie damy im popalić!I zerwał się na nogi, wznosząc topór.Ciemne postacie spłynęły ze stosu pni i dopadły go w burzy nacierających ostrzy, kłujących sztyletów i rwących kłów.7.DEMON W OGNIUGdy skręcił Conan z velitryjskiej drogi, oczekiwał, że biec mu przyjdzie jakie dziewięć mil i na taki właśnie nastawił się trud.Nie pokonał wszelako nawet czterech, gdy usłyszał w przedzie hałas, jaki czyni grupa ludzi.Właśnie z hałasu owego wywnioskował, że to nie Piktowie.Pozdrowił ich.- Kto idzie? - spytał szorstki głos.- Stań, gdzie jesteś, póki cię nie rozpoznamy, albo strzałę zarobisz [ Pobierz całość w formacie PDF ]