[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Do tego złożonegorozumu zwierzęta nigdy nie dochodzą ani też dzieci głuche i ociemnia-łe.Te dla braku wrażeń, zwierzęta dla braku kombinacji.Najprostszym oderwanym pojęciem jest to.które odnosi się doliczb.Polega ono na oddzielaniu od przedmiotów ich własności licz-bowych.Dziecko, zanim przyswoi sobie to najprostsze pojęcie ode-rwane, nie umie abstrahować, może ono tylko odejmować za pośred-nictwem analizy własności, co zresztą tez jest w pewnym sensie abs-trahowaniem.Do pierwszego pojęcia oderwanego dochodzi dzieckostopniowo, a następne wytwarza sobie w miarę jak zdobywa nowo po-jęcia i uczy się je kombinować.A zatem skala poziomów inteligencji, od najniższego aż do naj-wyższego, składa się ze szczebli jakościowo identycznych.Jej kolejneNASK IFP UGZe zbiorów Wirtualnej Biblioteki Literatury Polskiej Instytutu Filologii Polskiej UG411stopnie tworzy wzrastająca liczba pojęć, a odpowiada im, stosownie doprawideł, wzrastająca liczba kombinacji.Są to wszędzie i zawsze tosame elementy.Wynika stąd, ze inteligencja istot należących do różnych rodzajówmoże być uważana za w gruncie rzeczy jakościowo identyczną, zupeł-nie tak, jak najbardziej zawikłany rachunek nie jest niczym innym, jenopasmem dodawań i odejmowań, czyli czynności jakościowo identycz-nych.Tak samo każde zagadnienie matematyczne, jeżeli nic posiadaluk, jest w gruncie rzeczy pasmem abstrakcji, poczynając od najprost-szych, a kończąc na najwyższych i najtrudniejszych.Velasquez dodał jeszcze kilka podobnych porównań, których Re-beka zdawała się słuchać z przyjemnością, tak że oboje rozeszli się na-wzajem z siebie zadowoleni.NASK IFP UGZe zbiorów Wirtualnej Biblioteki Literatury Polskiej Instytutu Filologii Polskiej UG412DZIEC CZTERDZIESTYObudziłem się wcześnie i wyszedłem z namiotu, aby ochłodzić sięświeżym powietrzem poranku.Velasquez i Rebeka wyszli w tymżesamym celu.Zwróciliśmy nasze kroki ku drodze dla przekonania się, czy nieprzejeżdżają nią jacy podróżni.Przyszedłszy do wąwozu, wijącego sięmiędzy dwiema skałami, postanowiliśmy usiąść.Niebawem spostrzegliśmy karawanę, która zbliżała się ku wąwo-zowi i przeciągała o pięćdziesiąt stóp pod skałami, na których się znaj-dowaliśmy.Im bardziej podróżni ci ku nam się zbliżali, tym większąobudzali w nas ciekawość.Czterech Indian otwierało pochód.Za całeodzienie mieli długie koszule obszyte koronkami.Słomiane kapeluszez pękami piór okrywały ich głowy.Wszyscy czterej uzbrojeni byli wdługie strzelby.Dalej postępowało stado wigoni; na każdym z nich sie-działa małpa.Potem na dzielnych koniach ciągnął orszak Murzynów,dobrze uzbrojonych.Za nimi jechało dwóch mężczyzn w podeszłymwieku, na przepysznych rumakach andaluzyjskich.Obaj starcy owinię-ci byli w płaszcze z błękitnego aksamitu, na których wyhaftowanokrzyże Calatravy.Za nimi ośmiu wyspiarzy moluckich niosło chińskipalankin, w którym siedziała młoda kobieta w bogatym hiszpańskimstroju.Młody człowiek na dziarskim rumaku wdzięcznie galopowałprzy drzwiczkach jej palankinu.Następnie ujrzeliśmy młodą osobę leżącą, a nawet omdlałą, w lek-tyce; obok niej ksiądz jechał na mule, skraplał jej twarz święconą wodąi, jak się zdawało, odprawiał egzorcyzmy.Na koniec zamykał pochóddługi szereg ludzi wszystkich odcieni, zacząwszy od czarnohebanowe-go aż do oliwkowego, białego bowiem wcale nie spostrzegliśmy.Dopóki karawana mijała nas, nie pomyśleliśmy o tym, żeby zapy-tać, kim są ci ludzie, skoro jednak ostatni z nich przeszedł, Rebeka rze-kła:NASK IFP UGZe zbiorów Wirtualnej Biblioteki Literatury Polskiej Instytutu Filologii Polskiej UG413 W istocie, warto by się dowiedzieć, co to za jedni.Gdy Rebeka czyniła tę uwagę, spostrzegłem jakiegoś człowieka,należącego do karawany, który pozostał w tyle.Odważyłem się zejśćze skały i pobiegłem za maruderem.Ten padł przede mną na kolana, icały drżąc z przestrachu, rzekł: Senor złodzieju, zlituj się, oszczędz szlachcica, który chociażurodził się pośród kopalń złota, grosza jednak nic ma przy duszy.Odpowiedziałem mu na to, że nie jestem złodziejem i że chcę tylkodowiedzieć się, kim są te znakomite osoby, które tylko co przeszły. Jeżeli tylko o to idzie rzekł Amerykanin powstając chętniezadowolę twoją ciekawość.Wdrapiemy się na tę wysoką skalę; z niejbędziemy mogli obejrzeć całą karawanę.Na przedzie widzisz senorludzi dziwnie ubranych, którzy otwierają pochód.Są to górale z Cuzcoi Quito, strażnicy tych pięknych wigoni, które pan mój ma zamiar ofia-rować najjaśniejszemu królowi Hiszpanii i Indii.Murzyni są niewolnikami mego pana.lub raczej byli nimi, gdyżziemia hiszpańska nie cierpi równie niewoli jak kacerstwa, i od chwili,gdy ci czarni stanęli na tej świętej ziemi, są równie wolni jak ty i ja.Ten pan w podeszłym wieku, którego senor widzisz na prawo, tohrabia de Peńa Velez, siostrzeniec sławnego wicekróla tegoż nazwiskai grand pierwszej klasy.Ten drugi starzec to margrabia Torres Rovel-las, syn margrabiego Torres i małżonek ostatniej dziedziczki rodzinyRovellas.Obaj ci panowie żyli zawsze w najściślejszej przyjazni, którąutrwali jeszcze małżeństwo młodego Peńa Velez z córką jedynaczkąmargrabiego Torres Rovellas.Widzisz stąd tę zachwycającą parę.Młodzieniec dosiada wspania-łego rumaka, narzeczona zaś spoczywa w palankinie, który król Borneodarował był przed laty nieboszczykowi wicekrólowi de Peńa Velez.Natomiast dziewczyny w lektyce, nad którą ksiądz odprawia egzor-cyzmy, równie jak ty, senor, nic znam.Wczoraj rano przez ciekawośćpodszedłem do jakiejś szubienicy, stojącej tuż przy drodze [ Pobierz całość w formacie PDF ]