[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Przybywszy do niego, najpierw prośbą usiłował go skłonić nieszczęsny junak, by przełożył dźwignię wstecz, a kiedy ów nie chciał, zasłaniając się rozkazem marliponckim, Kręślin położył na niechlujnym zydlu worek twardy od dukatów, uciułanych na tę ewentualność, od czego Suwa zaniewidział i podtrzymywany z boków przez sługi mógł Kręślin wejść pod daszek, osłaniający czasownię, gdzie sterczały lewary.Cofnął główny i zaraz mu się nogi zrosły, bo odwróconym trybem z poniedziałku pechowego wpadł w pozaprzeszłą niedzielę.Dał lekko do przodu, lecz nie nazbyt raptownie, z takim pomyśleniem, żeby bluszcz zdążył się pierwej porządnie rozwinąć, więc przyspieszając trwanie, pozierał w okna, czy deszcze padają, nader korzystnie wpływające na korzeniowy system roślin.W sześć minut odczekawszy roztropnie dobre dwa tygodnie, dał czasowi zwyczajny bieg i co koń wyskoczy pomknął ku wieżycy.Bluszcz okrzepły doskonale wpił się korzonkami w szpary głazów, w oknie nie było nikogo, nuż tedy Kręślin do liściastych pnączy i na górę.Chybnął w okno.Cewinna jak raz czesała włosy przed srebrną gotowalnią, więc ją zaszedł z tyłu i wziął w objęcia.Drożyła się, ale bez przesady.Gdy ich złączył uścisk, zahurgotały na kamiennych schodach żelazne kroki męża, który wrócił się niespodzianie, bo był zapomniał prosić żonę o przepasanie szarfą na wojackie szczęście, skoro wszyscy inni mieli takie szarfy.Nie zdążył Kręślin dopaść okna, jegiery przeszkodziły, gdy wszedł mąż zbrojny i na tyle bystry, że już chyląc się w drzwiach, by nie rozbić łba o nadproże, wy - zgrzytał szablisko z pochwy.Bezbronny Kręślin podał mu tył, za bluszcz, i jak tylko prędko mógł, obsuwał się, małżonek Cewinny zaś, rycząc niczym bawół, przepchał z największym trudem i zgrzytaniem zakutą pierś przez wyzior okienny i jak nie pocznie ciąć, siec, rąbać bluszczowe sploty.Zaraz puściły i Kręślin runął jak kamień.Lecąc, dość miał przytomności dzielny, choć pechowy zalotnik, by co tchu krzyknąć Cewinnie: niechaj sama następnym razem pamięta o szarfie!Teraz gorzej poszło Kręślinowi, bo odwróciło lecącego na przyporach i głową huknął w podwórzec, od czego się uszkodził na rozumie.Zipiał jeszcze, więc znów cisnęli go słudzy do przezornie narychtowanej kolebki i wpierw cwałem, potem rysią pomknęli do starego Trzeszczypała.Zanim Marlipont, łomocząc wewnątrz baszty niczym oberwany kamień młyński, wypadł na dwór, rycząc: “Konia!! Królestwo za konia!!” - w temporni pociągnął Kręślin omdlewającą prawicą właściwy lewar, i to tak rozpaczliwie, że przeleciał wstecz z kwietnia w styczeń.Zimno było czekać w nie opalanej temporni na wyprawę krzyżową, dał więc małą naprzód po same idy marcowe i znów do bluszczu.Może Cewinna dosłyszała, co wołał amant lecący z baszty na łeb, a może Marlipont zrezygnował tym razem z szarfy, dość, że gdy stanął Kręślin naprzeciw swej złotowłosej, cicho było na schodach, jakby i stary sługa uświerkł już z głodu.Przecież rozważny Kręślin zasunął rygle, nim otwarł ramiona miłej.Namiętna, zapamiętała była ich miłość w baszcie, nie słyszeli puszczyków ani nawet burzy, co przegrzmiała pod północ.Kręślin zerwał się z zorzą, przerzucił bez słowa nogi przez parapet, szust po bluszczu na podwórzec, w siodło i cwałem do temporni.Pokrzywy wokół jak las, w środku cicho, lecz okazał przezorność: przytrzymując nie dopięte hajdawery, poraczkował ku wrótni, łypiąc na wsze strony - i słusznie, bo nad uchem huknął mu samopał, zastawiony w tym czasie przez niewiadomego.Wtedy dopiero kopnął drzwi i do lewara.Uczynił ze świtu zmierzch poprzedniego dnia, ustawił dźwignię pośrodku i nuż się krzątać.Zadzierzgnął pętliczkę na wyświechtanej rękojeści, i to pod blatem stołu, sznur na krokiew, z krokwi przez dziurę w dachu na kalenicę, z kalenicy pod okap, tu uwiązał drugi koniec sznura do pustego wiadra, wiadro pod dziurawą rynnę, jeszcze śmieci nagarnął, przytrzasnął nimi sznur idący od lewara, plunął w garście, na siodło i galopem do baszty.Najmocniej dziwił się temu pośród widzów król jegomość.- Na cóż on taki? Albo mu następny dzień z nocą gorszy?- Zważ, miłościwy panie, że on zwykły wstecznych czasów, jak wszyscy tam! - wyjaśnił przystępnie Trurl.- Toteż wie, że cofnąć się dla repetycji miłych chwil nic nie kosztuje, natomiast nie wypróbowana przyszłość może kryć w sobie niewiadome kłopoty!- A co z tym wiadrem?- Zapamiętał, że deszcz padał nad ranem!Gdy znów, to znaczy jeszcze raz, lunie o przedświcie, wiadro napełni się, pociągnie sznur i lewar, przez co samo się wszystko powtórzy.- Widać, że bywały czasowiec! - wtrącił Klapaucjusz.- Zamaskował sznur! Gdyby kto tam nawet i wszedł, może nie zauważy.Tymczasem noc miłosna miała się znów ku końcowi i zbierało się na deszcz, aż tu hałas kopyt i szczęk oręża wyrwały ze snu kochanków.Skoczył Kręślin boso ku oknu i widzi, że źle: na dole kupa zbrojnych, sześciu Marliponckich szwagrów, co mieli dać baczenie na majątek i na Cewinnę, a przyciągnęli, bo ich dobra o dwieście stajań, więc już w sąsiedniego powiatu temporni.Co robić? Chyba wyziorem armatnim obsunąć się prostą w fosę.Wymknął się strwożonej Cewinnie, wczepił garście w tęgie sploty listowia i jechał już na dół, aż zawrzasnął z bólu.Patrzy, a to nie noc, lecz dzień, on nie na górze, lecz na głazach z połamanymi nogami, a nad nim Marlipont w blachach ryczy:- A łotrze, a zdrajco, oczajduszo! Myślałeś mię przechytrzonym, alić tak mi daleko do temporni jak tobie, cudzołóżco! Czekaj, teraz ja cię popieszczę! - Na jego znak niosą pałubę żelazną, kowaną, stawiają, otwierają, a w środku gwoździami cała wybijana - oj, bardzo źle! Kręślin dobrze zna ten instrument! Usilnie wypatruje deszczu - pierwsze krople padają, ale tyle tego co kot napłakał.Już go wzięli za kark, za ciasnochę, pchają go pachołkowie do żelaznego wnętrza, a tam ćwieki jak brzytwy, niech jeno zatrzasną, a.Huknął grom i leje jak z cebra.- Nic to! Nie zważać, psubraty! Prędzej tam, nie certolić się, zamknąć, ryglować! - komenderuje Marlipont, a zęby świecą mu przez kratę przyłbicy.Oberwanie chmury! Żeby tylko sznur cały był - Kręślin udał słabość, wali się, leci drabantom przez ręce, mozolą się, już pierwsze ostrza poczuł plecami, wrzasnął - i rymnął jak długi.Mrok i cisza.Deszcz siąpi.Obmacał boki: całe.Nogi: prostszych nie znajdziesz.Gdyby nie wiadro - pomyślał - byłoby już po mnie.Durnyż ten Marlipont! Nie był ciekawy, co za sznur, skąd, nic, dzięki ci, Panie, żeś mu rozumu nie dał.Co teraz? Gdzie ja? Tam fosa.Mur.Baszta.Cewinna? Nie do niej teraz! Szalony z wściekłości Marlipont musiał pognać do temporni, więc za nim, żeby nie zdążył.Największym pędem puścił się Kręślin, ale niebawem postrzegł, że jakoś coraz wolniej bieży.Co jest!? Kroki małe jakieś [ Pobierz całość w formacie PDF ]