[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Zamiast odpowiedzi, usiłował pocałować mnie w rękę, co od razu wzbudziło moje podejrzenia, jakoż okazało się, że wskutek przekrzywienia maski łyknął nieco zadżumionego dobrocią powietrza.Zastosowaliśmy natychmiast męki, oddychanie czystym tlenem i czytanie na głos referatu Hayakawy - to była myśl Howlera.Odzyskawszy przytomność, co udokumentował seńą soczystych przekleństw, profesor kontynuował marsz wraz z nami.Niebawem ukazały się w mdłym świetle latarki oleiste plamy na czarnej powierzchni kanału; widok ten przyjęliśmy z najwyższą radością, jako że obecnie od powierzchni bombardowanego miasta oddzielało nas dziesięć metrów ziemi.Jakież było nasze zdumienie, gdy okazało się, że o tym azylu pomyślał już ktoś przed nami.Na betonowym progu siedziała w komplecie dyrekcja Hiltona; przezorni menażerowie zaopatrzyli się w plastykowe nadymane fotele z basenu hotelowego, radia, baterię whisky, schweppesa i cały zimny bufet.Ponieważ i oni używali aparatów tlenowych, nie było nawet mowy o tym, by chcieli się z nami czymkolwiek podzielić.Przybraliśmy jednak groźną postawę, a że mieliśmy liczebną przewagę, udało się nam ich przekonać.W z lekka wymuszonej zgodzie wzięliśmy się do pałaszowania homarów; tym nie przewidzianym przez program posiłkiem zakończył się pierwszy dzień zjazdu futurologicznego.Znużeni przejściami burzliwego dnia jęliśmy się sposobić do noclegu w okolicznościach bardziej niż spartańskich, zważywszy, że przychodziło ułożyć się do snu na wąskim chodniku betonowym, noszącym ślady kanalizacyjnego przeznaczenia.Toteż jako pierwszy powstał problem sprawiedliwego rozdziału nadymanych foteli, w które zaopatrzyła się przezorna dyrekcja Hiltona.Foteli było sześć, dla dwunastu osób, bo sześcioosobowy zarząd hotelu godził się udostępnić te legowiska, na prawach wspólnoty, sekretarkom; tymczasem nas, którzyśmy zeszli do kanału pod przewodem Stantora, było dwudziestu, w tym grupa futurologiczna profesorów Dringenbauma, Hazeltona i Trottelreinera, grupa dziennikarzy i sprawozdawców telewizji CBS, z dokooptowanymi po drodze dwiema osobami, a mianowicie nie znanym nikomu krzepkim mężczyzną w skórzanej kurtce i bryczesach oraz małą Jo Collins, osobistą współpracownicą redaktora “Playboya”; Stantor zamierzał wykorzystać jej chemiczne nawrócenie i już po drodze zmawiał się z nią, jak słyszałem, o prawo pierwodruku jej wspomnień.Przy sześciu fotelach i trzydziestu siedmiu reflektantach sytuacja natychmiast się zaogniła.Staliśmy po obu stronach tych pożądanych legowisk, patrząc na siebie spode łba, do czego zresztą zmuszały maski tlenowe.Ktoś zaproponował, żeby na dany znak wszyscy zdjęli te maski; w samej rzeczy jasne było, że, opanowani wówczas altruizmem, zlikwidujemy w ten sposób przedmiot sporu.Mimo to nikt się nie kwapił do realizacji projektu.Po długich swarach doszło wreszcie do kompromisu - zgodziliśmy się na losowanie i trzygodzinny sen pokolejny; za losy posłużyły kupony owych pięknych kopulacyjnych książeczek, jakie niektórzy z nas mieli jeszcze przy sobie.Tak się złożyło, że przyszło mi spać w pierwszej zmianie, razem z profesorem Trottelreinerem, bardziej chudym, a nawet kościstym, niżbym sobie mógł tego życzyć, skoro dzieliliśmy łoże (a raczej fotel).Nasi następcy w kolejce zbudzili nas brutalnie i gdy układali się na wygrzanych legowiskach, przykucnęliśmy nad brzegiem kanału, niespokojnie sprawdzając stan ciśnienia w butlach tlenowych.Było już jasne, że tlen skończy się za kilka godzin; perspektywa zniewolenia dobrocią zdawała się nieunikniona i nastrajała wszystkich ponuro.Wiedząc o tym, że zakosztowałem już owego błogostanu, towarzysze wypytywali mnie skwapliwie o wrażenia.Zapewniałem ich, że nie jest to takie złe; mówiłem jednak bez większego przekonania.Morzyła nas senność; żeby nie powpadać do kanału, przywiązaliśmy się, czym kto mógł, do żelaznej drabinki pod klapą.Z niespokojnej drzemki wyrwał mnie odgłos wybuchu silniejszego niż wszystkie dotąd; rozejrzałem się w panującym półmroku, bo przez oszczędność wszystkie latarki prócz jednej zgaszono.Na brzeg kanału właziły wielkie, grube szczury.Było to o tyle dziwne, że szły gęsiego i na tylnych łapach; uszczypnąłem się, ale to nie był sen.Zbudziłem profesora Trottelreinera i pokazałem mu ów fenomen; nie wiedział, co o nim myśleć.Szczury chodziły parami, nie zwracając na nas najmniejszej uwagi; w każdym razie nie brały się do lizania nas, co stanowiło już podług profesora dobry znak; najprawdopodobniej powietrze było czyste.Ostrożnie zdjęliśmy maski.Obaj reporterzy po mojej prawicy spali w najlepsze; szczury wciąż spacerowały na dwóch nogach, my zaś z profesorem zaczęliśmy kichać, bo tak zakręciło nam w nosie; sądziłem zrazu, że to skutek kanałowych zapachów - dopóki nie spostrzegłem pierwszych korzonków.Schyliłem się nad własnymi nogami.Nie było mowy o pomyłce.Wypuszczałem korzenie, mniej więcej od kolan, wyżej natomiast zazieleniłem się.Teraz puszczałem już pąki nawet rękami.Otwierały się szybko, rosły w oczach, nabrzmiewały, białawe co prawda, jak to zwykle bywa z roślinnością w piwnicy; czułem, że jeszcze chwila, a zacznę owocować.Chciałem zapytać Trottelreinera, jak to sobie tłumaczy, ale musiałem podnieść głos, tak szumiał.Śpiący też przypominali strzyżony żywopłot, obsypany liliowym i szkarłatnym kwieciem.Szczury skubały listki, gładziły się łapkami po wąsach i rosły.Pomyślałem, że jeszcze trochę, a można będzie ich dosiąść; tęskniłem - jak to drzewo - do słońca.Jakby z ogromnej odległości doszły mnie miarowe grzmoty, coś obsypywało się, huczało, echo szło korytarzami, zacząłem czerwienieć, potem zazłociłem się, wreszcie sypnąłem liśćmi.Co, już jesień - zdziwiłem się - tak prędko?Lecz jeśli tak, to już odjeżdżać czas, wykorzeniłem się więc i nastawiłem dla pewności ucha.Ani chybi - surmy grały.Okułbaczony szczur, okaz wyjątkowy nawet jak na wierzchowego, odwrócił głowę i spojrzał na mnie spod obwisłych skośnie powiek smutnymi oczami profesora Trottelreinera [ Pobierz całość w formacie PDF ]