[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Wiedziałem, że było mu bardzo nieprzyjemnie, ale jego ulubione nakrycie głowy było dla niego zbyt cenne.W milczeniu poszliśmy wszyscy czterej z powrotem.Brama po przejeździe straży ogniowej była jeszcze otwarta.Bez przeszkód mogliśmy wejść i udać się w stronę dworu.W połowie drogi doktor zatrzymał się.- Może będzie lepiej, jeśli zaczekacie na mnie tutaj.To zbyteczne, żebyśmy wszyscy czterej wracali po jeden kapelusz.Poszedł więc sam, a my zostaliśmy w cieniu drzew czekając na jego powrót.Tymczasem wzeszedł księżyc i w jego świetle widzieliśmy wszystko najdokładniej.Zauważyłem, że Mateusz był bardzo niespokojny i przejęty.Mruczał coś do siebie i odprowadzał wzrokiem oddalającego się doktora.Nagle zerwał się.- Nie, raczej zginę, niż dam mu samemu iść.Nie ufam temu panu Dorntonowi ani przez chwilę.Chodźcie ze mną, chłopcy, pójdziemy za doktorem.Nachylcie się i skradajcie wśród drzew, tak żeby was nie zauważono.Tak mi się coś zdaje, że będziemy mu potrzebni.Nie miałem pojęcia, co Mateusz miał na myśli.Ale wiedziałem z doświadczenia, że gdy ulegał pierwszemu popędowi, który na pozór, tak jak ten, wydawał się nierozsądny i niezrozumiały, miał w końcu zawsze słuszność.Tłumaczyłem to sobie tym, że musiał wraz ze swą cygańską krwią odziedziczyć jakieś tajemnicze właściwości.Jak Indianie skradaliśmy się od drzewa do drzewa, nie tracąc doktora z oczu, dopóki nie stanął przed domem.Pan Dornton żegnał się właśnie ze strażą ogniową i jej dzielnym kapitanem.Ujrzeliśmy, jak doktor Dolittle podszedł do niego, ale tamten udawał, że jest zbyt zajęty, żeby zwracać uwagę na kogoś innego oprócz strażaków.Dopiero kiedy wóz z ludźmi i strażakami z turkotem odjechał i prócz niego i doktora nikt nie pozostał, raczył zauważyć obecność Jana Dolittle.Tym razem nie czekał, aż doktor się odezwie.- Znowu pan tu jesteś?! - ryknął.- Czy panu nie mówiłem, żebyś się stąd wynosił?! Precz, bo inaczej poszczuję psami!- Przyszedłem tylko po mój kapelusz - odparł doktor, który zadziwiająco panował nad sobą.- Zostawiłem go w przedsionku.- Proszę się wynosić! - powtarzał tamten groźnie.-Nie pozwolę już nikomu z waszej bandy wałęsać się tej nocy po mojej posiadłości.Wykryłem, żeście wybili okna w piwnicy tak samo jak w domku odźwiernego.Wynoście się stąd, bo wyszczuję psami!- Nie odejdę - powiedział doktor Dolittle pewnym głosem - dopóki nie odbiorę kapelusza.Odpowiedź doktora rozwścieczyła Dorntona do najwyższego stopnia.Wyjął z kieszeni gwizdek i gwizdnął przeciągle.Z ciemnego ogrodu odpowiedział mu okrzyk.- Wypuśćcie Dianę i Wilka! - ryknął Dornton.ROZDZIAŁ XXVIIPSY PODWÓRZOWEPo chwili usłyszeliśmy chrzęst żwiru i ujrzeliśmy dwa ogromne psy, które jednym skokiem wybiegły z ciemności na oświetlone podwórko.- Huzia na niego! Pokażcie mu! - ryczał Dornton.Oba psy rzuciły się jednocześnie na obcego, ale w tej samej chwili przeżył pan Dornton wielką niespodziankę.Obcy człowiek nie uciekał i nie wydawał się wcale przestraszony.Zwrócił się tylko do nadbiegających psów i wydał kilka osobliwych dźwięków, przypominających warczenie.Na co oba psy zachowały się bardzo dziwnie.Zamiast pochwycić swoją ofiarę za gardło, zaczęły machać ogonami, lizać doktora Dolittle po rękach, jak gdyby wcale nie był obcym, tylko ich starym, kochanym przyjacielem.Potem na dany przez niego rozkaz znikły w ciemnościach, z których się wyłoniły.Obok mnie ukryty za drzewem Mateusz zasłaniał sobie usta ręką, żeby nie wybuchnąć śmiechem.- Teraz pójdę po mój kapelusz - powiedział doktor i poszedł spokojnie w stronę domu.Dornton oniemiał z wściekłości.Chwalił się zawsze tym, że jego dwa wielkie psy podwórzowe, Diana i Wilk, rozerwą w kawałki każdego obcego, który odważy się dostać do dworu.Zostać w ten sposób ośmieszonym przez tego cichego, małego człowieczka przechodziło jego wytrzymałość.Tymczasem doktor ukazał się w przedsionku ze swoim drogocennym kapeluszem.Dornton schował się za kolumnę i czekał w ciemnościach.- Tego się spodziewałem - mruknął Mateusz, wysunął się jak cień spoza drzewa i przyczołgał do czatującego Dorntona.Doktor Dolittle, który pragnął jedynie wydostać się jak najprędzej z tego nieprzyjemnego miejsca, szedł szybko aleją wysypaną żwirem.Wtem spadł na niego nagle ogromny ciężar i przygniótł go do ziemi.- Ja cię tu nauczę - krzyczał zdyszanym głosem Dornton - kręcić się po moim domu, jak gdyby.Nie dokończył, gdyż Mateusz rzucił się na niego, tak samo, jak on poprzednio na doktora.Ale Dornton mimo swego chorobliwego, nalanego wyglądu był silnym, ciężkim mężczyzną.Podniósł się i odrzucił Mateusza, jak gdyby ten był muchą.Właśnie zamierzał się do ciosu, który miał zadać doktorowi leżącemu wciąż na ziemi, gdy nagle został z tyłu schwytany i uniesiony w górę jak zabawka.Istotnie Bumpo.nucąc swój ulubiony afrykański marsz, podniósł swoją zażywną ofiarę do góry i zabierał się właśnie do tego, aby ją zanieść do domu.- Ojej, cóż to za zapalczywy człowiek! - powiedział doktor wstając i otrzepując kurz z ubrania.- Kto by się po nim tego spodziewał! Musiał stracić rozum! Hej, Bumpo! Stój, stój! Na litość Boską!Doktor Dolittle przyskoczył w najodpowiedniejszej chwili, gdyż książę z Jolliginki miał właśnie zamiar roztrzaskać panu Dorntonowi czaszkę o jego własny próg.- Dlaczego by nie? - zapytał, gdy doktor go oderwał [ Pobierz całość w formacie PDF ]