[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Powiesimy cię na drzewie, pojedziemy w swoją stronę i wszystko będzie po staremu, dobrze?— Będziesz mógł dalej dojrzewać — rzekł Psiogłowiec.— Smoku, pozwól, że ja go będę wieszał — prosił Bartolini.— Już ja mu się odpłacę za ten dżem z muchomorów.Dopiero po chwili Don Pedro zrozumiał, że jest przedmiotem żartów i że nie trzeba brać poważnie tych słów.Odetchnął więc i rzekł spokojnym już głosem:— Było nie było: obiecuję, że się od was odczepię i dam wam spokój.Do kraju na razie nie wrócę, bo Największy Deszczowiec skróciłby mnie o głowę, do której jestem bardzo przywiązany.Ale, jak wiecie, na Morzu Włelorybim znajduje się urocza wysepka Relaksja.Mam tam wygodny domek z ogródkiem.KHmat Relaksji jest rozkoszny: leje od rana do wieczora, zupełnie jak w mojej ojczyźnie.Tam spędzę czas jakiś, aż Największy Deszczowiec zapomni o mojej skromnej osobie i o całej historii z waszą wyprawą.Wtedy dopiero wrócę do kraju i spróbuję znów odzyskać jego łaski.Przez ten czas będę pisał pamiętniki, moczył nogi w wodzie i uprawiał ryż, który jest moim przysmakiem.— Najlepszy jest ryż ze śmietaną — wtrącił Bartolini i oblizał się.— Nie — zaprotestował Don Pedro — moim zdaniem nie ma nic lepszego nad ryż ze ślimakami, gotowanymi w morskiej wodzie.I oblizał się również.Smok kichnął, wytarł nos w olbrzymią chustkę i powiedział:— Ja najbardziej lubię grysik z cynamonem.Ale to jest kwestia gustu.Słuchamy cię, mości Pedro, opowiadaj dalej, co będziesz robił na tej Relaksji.Don Pedro poskrobał się w głowę i zapytał:— Na czym skończyłem?— Na ryżu ze ślimakami.— Aha.Dobrze.To już dość o tych rozkoszach.Jednak na dowód, że jestem wam prawdziwie przychylny, zdradzę hasło, które otwiera drogę do pałacu Tajnego Strażnika Niezwykle Mokrej Pieczęci.Oto ono: “Dudni woda, dudni”.Zapamiętajcie je dobrze, bo to bardzo trudne hasło.Smok parsknął z lekką pogardą:— Dla nas bardzo łatwe.Odzew brzmi: “W murowanej studni”.Czy tak?Don Pedro był zaskoczony.— Tak.Dokładnie tak samo.Smoku, jesteś genialny.— Ależ nie — zaprzeczył Smok — jestem tylko trochę domyślny.Ale my tu gadu-gadu.— A nie jemy obiadu — dokończył Bartolini.— Przez tego Don Pedra muszę wyjąć z kufra nowy obrus.Tamten jest brudny od jego butów.Też obyczaje: pchać się z butami na obrus.— Nie gderaj, drogi mistrzu — rzekł na to Smok — tylko daj tę obiecaną pieczeń z dzika.A do pucharów nalej nam wina, które książę Krak sprowadza z krainy zwanej Panonią.Don Pedro i obaj Psiogłowcy zechcą nam w owej uczcie towarzyszyć.Po obiedzie całe towarzystwo ułożyło się na trawie w cieniu skały, aby odpocząć przed trudami dalszej podróży.Smok, zgodnie ze swym zwyczajem, obserwował chmurki płynące po niebie i bawił się ich liczeniem.Doktor Koyot czesał swą kruczoczarną brodę, a Bartolini wyjął z kieszeni mały flecik zwany piccolo i jął wygrywać na nim przeróżne melodie.Psiogłowcy toczyli półgłosem dyskusję na temat: dlaczego drzewa rosną korzeniami na dół, a koronami do góry, a nie na odwrót, zaś Don Pedro chrapał w najlepsze, zadowolony z obrotu sprawy i czekających go na Relaksji wywczasów.Była godzina druga po południu.O tej samej porze w dalekim Kibi-Kibi Baltazar Gąbka załadował swe notatki oraz taśmy magnetofonowe do puszek po landrynkach.Nałożywszy przykrywki, zalutował je dokładnie.Chodziło o to, żeby puszki można było zanurzyć do wody bez uszkodzenia cennych materiałów naukowych.O tej samej także godzinie Największy Deszczowiec przywołał do siebie Tajnego Strażnika Niezwykle Mokrej Pieczęci i wydał mu następujące polecenie:— Dziś wieczorem pójdziesz do Baltazara Gąbki i poprosisz go, ażeby zechciał bezzwłocznie mnie odwiedzić.Przywieziesz go do mego pałacu z zachowaniem honorów należnych wielkiemu uczonemu i zostawisz nas samych.Chcę odbyć z nim niezmiernie doniosłą rozmowę.Jej wynik może mieć olbrzymie znaczenie dla dziejów naszej krainy.Rozdział jedenastyBRAMA SIEDMIU ZŁODZIEIBaltazar Gąbka schował puszki z notatkami, do skórzanej torby i zamknąwszy drzwi mieszkania na klucz, wyszedł na ulicę.Była już pusta i milcząca.Deszcz przestał padać, więc mieszkańcy miasta pochowali się po domach, aby zanurzyć się w wannach, beczkach i baliach napełnionych deszczówką.Gąbka nie spotkał nikogo po drodze do przystani.Fale jeziora uderzały lekko o pomost, do którego przycumowany był kajak profesora.Cisnąwszy torbę na jego dno, Gąbka usiadł i ujął za wiosło.Po chwili trzciny rozchyliły się z lekkim szelestem i kajak wypłynął na otwarte wody jeziora.Spoza rwących się chmur przebłyskiwała twarz księżyca.Baltazar wiosłował wytrwale, tak że po upływie kwadransa ujrzał słabe zarysy wyspy.Żaby śpiewały jak zwykle, ale dziś profesor nie zwracał na nie uwagi.Z cichym mlaśnięciem dziób kajaka zarył się w mule pokrywającym brzeg wyspy.Profesor nie wychodząc na ląd, zagwizdał trzykrotnie.Po chwila, z głębi wysepki, nadleciał podobny odzew.Gąbka mruknął do siebie:— W porządku.Już idzie.W kilka minut potem zjawił się Salamandrus.Otulony był w ciemną opończę, na nogach miał skórzane sandały.— Musimy opłynąć Półwysep Gadatliwego Zaskrońca — powiedział szeptem.— Popłyniemy razem.Zająwszy miejsce w kajaku, Salamandrus odepchnął go od brzegu i skierował między trzciny.— Ja będę teraz wiosłował — powiedział, biorąc wiosło do rąk profesora.— Znam tu każdy zakręt kanału i każdą kępę trzcin.Półwysep Gadatliwego Zaskrońca wrzynał się głęboko w wody Jeziora Tysiąca Nenufarów.Między nirn a wyspą utworzyła się obszerna zatoka, zwana przez Salamandrusa Zatoką Milczącej Ryby [ Pobierz całość w formacie PDF ]