[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Uważaj! Opuściła maskę, a gdzieniegdzie dało się słyszeć falę śmiechu.Ujrzałem, że wszyscy byli w sali, stali lub siedzieli w cieniu, skupieni.Lestat siedział przygarbiony w fotelu.Odwrócił twarz ode mnie.Wydawało się, że trzyma coś w dłoniach, coś, czego jednak nie mogłem dostrzec.Powoli podniósł wzrok, jego gęste blond włosy opadały mu na czoło i oczy.Dostrzegłem w nich przestrach.Był niezaprzeczalny.Patrzył teraz na Armanda.On tymczasem sunął bezgłośnie przez salę, krótkimi, ale pewnymi krokami, a wszystkie wampiry rozstępowały się przed nim, przyglądając mu się jednak uważnie.- Bonsoir, monsieur.- Celesta ukłoniła mu się, gdy przechodził obok niej, trzymając maskę jak rapier.Nie zaszczycił jej wzrokiem.Armand spoglądał w dół, na Lestata.- Czy jesteś teraz zadowolony? - zapytał.Szare oczy Lestata zdawały się spoglądać na niego ze zdumieniem, usta z trudem formowały się, by wypowiedzieć słowo.Widziałem, że w oczach miał łzy.- Tak.- wyszeptał wreszcie, szamocząc się z rzeczą, którą ukrywał pod czarnym płaszczem.Potem jednak spojrzał na mnie i po jego policzkach spłynęły łzy.- Louis - odezwa się głębokim i pełnym głosem, co musiało sprawiać mu niesłychany ból.- Proszę, musisz mnie wysłuchać.Musisz wrócić.- A potem, pochylając głowę, wykrzywił twarz w grymasie wstydu.Gdzieś w tłumie zaśmiał się Santiago.Armand cicho oznajmił Lestatowi, że musi wyjechać i opuścić Paryż, że jest tutaj banitą.Lestat siedział tylko z zamkniętymi oczyma, jego twarz była zmieniona od bólu.Zdawał się być sobowtórem tego prawdziwego Lestata, zranionym i przeżywającym stworzeniem.Nigdy do tej pory takim go nie widziałem.- Proszę - powiedział łagodnym głosem, błagając mnie raz jeszcze.- Nie mogę rozmawiać z tobą tutaj! Nie mogę cię przekonać.Jedź ze mną.choćby na krótko.do czasu, aż stanę się znów sobą!- To szaleństwo!.- odrzekłem, chwytając się nagle skroni.- Gdzie ona jest? Gdzie ona jest! - Rozejrzałem się wokoło, patrzyłem w ich nieruchome, obojętne twarze, niezbadane uśmieszki.- Lestat.- Obróciłem się teraz do niego, chwytając go za wełniane klapy płaszcza.I wtedy zobaczyłem rzecz, którą trzymał w dłoniach.Wiedziałem, co to jest.W jednej chwili wyrwałem mu to z rąk i przytknąłem sobie pod oczy.Delikatny kawałek jedwabnej tkaniny - żółtej sukienki Klaudii.Lestat podniósł dłoń do ust i odwrócił twarz.Usłyszałem cichy, tłumiony szloch, gdy odchylił się w fotelu do tyłu.Spoglądałem to na niego, to na kawałek jedwabiu.Moje palce przesuwały się powoli po dziurach w tkaninie, po plamach krwi, jakie na niej zostały.Dłoń zacisnęła się, drżąca, gdy przycisnąłem gałganek do piersi.Przez chwilę zdawało się, że po prostu stałem tak bez ruchu.Nie odczuwałem upływu czasu i nie dotykał mnie też przesuwający się korowód wampirów, których swobodne, eteryczne śmiechy zaczęły dochodzić do moich uszu.Pamiętam, że myślałem o tym, by zatkać je rękoma, ale nie mogłem puścić tego kawałka sukni, nie mogłem przestać składać go nerwowo, coraz bardziej, by stał się tak mały, że zmieściłby się w mojej dłoni.Pamiętam rząd świec palących się nade mną, świec migających jedna za drugą na ścianie pokrytej malowidłami.Przez otwarte drzwi widać było padający deszcz i wszystkie świece poddawały się podmuchom wiatru.Zdawało się, że płomienie świec unoszą się nad knotami, lecz z powrotem osiadały na świecy i paliły jak przedtem.Wiedziałem, że Klaudia jest za tymi drzwiami prowadzącymi na małe podwórko.Świece poruszyły się, wampiry przytrzymały je.Santiago ujął jedną z nich i ruchem głowy wskazał mi, bym przeszedł przez drzwi.Ledwo zdawałem sobie sprawę z jego obecności.Nie zwracałem na niego i innych uwagi.Coś we mnie mówiło mi: Jeśli będziesz zwracał na nich uwagę, zwariujesz! W rzeczywistości, wcale się zresztą teraz nie liczyli.Tylko ona.Gdzie jest Klaudia? Odszukaj ją.Ich śmiech dobiegał do mnie z oddali, zdawał się mieć kształt i kolor, ale był częścią nicości.Po chwili ujrzałem coś przez otwarte drzwi, coś, co widziałem już kiedyś, dawno, dawno temu.Nikt nie wiedział o tej rzeczy, którą widziałem lata temu, tylko ja.Nie.Lestat wiedział.Ale nie miało to znaczenia.Nie przypomniałby sobie teraz lub nie zrozumiałby tego.Że on i ja widzieliśmy to, stojąc w drzwiach ceglanej kuchni na Rue Royale, te dwa mokre, skurczone kształty, które kiedyś były żyjącymi istotami, matką i córką, objęte razem, zamordowana para leżąca na podłodze kuchni.Teraz jednak oba leżące na siąpiącym deszczu kształty to była Madeleine i Klaudia.Śliczne, ciemne włosy Madeleine mieszały się z włosami Klaudii, które poruszały się i błyszczały na wietrze.Tylko to, co było żywym kształtem, postacią, ciałem, wypaliło się - nie włosy, nie długie, puste teraz suknie, nie malutka, splamiona krwią koszulka z białą koronką.Sczerniały i wypalony kształt, który był kiedyś Madeleine, nadal miał jeszcze wyraz twarzy jej żywej postaci, a dłoń, która zacisnęła się na małej, była jak wyciągnięta do dziecka matczyna ręka.Ale dziecko, dorosłe dziecko, moja Klaudia, było teraz kupką popiołu.Wzbierał we mnie krzyk, dziki, pożerający krzyk, płynący z głębi mych trzewi, z głębi mego jestestwa, powstający jak wiatr, jak wiatr wirujący na deszczu padającym na spopielałe szczątki, unoszący złote włosy, owiewający ślad małej rączki na ceglanym murze.Poczułem cios zwalający mnie z nóg, jeszcze gdy krzyczałem [ Pobierz całość w formacie PDF ]