RSS


[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.ten czterdziestoakrowy.Wykopuje doły pod słupy, żeby postawić nowy płot.Długości około dwudziestu łańcuchów.To oznacza wykopanie prawie stu dołków.- W Williamstown nie ma tyle do roboty.Mógłbym przyjeżdżać i pomagać, gdyby to mu odpowiadało.- Dobrze - powiedziała.- Powiem mu.Zadzwonię do ciebie dziś wieczorem koło ósmej.- Doskonale.- Odprowadził ją do drzwi.- Powodze­nia na próbie.Miał wolne całe to popołudnie.Po jej odejściu stanął na ulicy przed restauracją, nie wiedząc, czym się zająć.Bezczynność była dla niego czymś niezwykłym, czymś nieprzyjemnym.W Williamstown absolutnie żadna robo­ta na niego nie czekała; na lotniskowcu panowała zupełna martwota, na jego okręcie podwodnym prawie martwota.Chociaż żadnych rozkazów nie otrzymał, wiedział, że "Skorpion" już nigdy nie popłynie w rejs; choćby dlatego, że teraz, gdy w Ameryce Południowej i w Południowej Afryce też skończyło się życie, płynąć nie było dokąd poza Nową Zelandią.Połowę załogi stale wypuszczał na urlop, tak żeby każdy z marynarzy mógł co drugi tydzień spędzić siedem dni, gdzie chciał; z pozostałej połowy tylko dzie­sięciu trzymał na służbie przy pracach konserwacyjnych i sprzątaniu "Skorpiona", a reszcie dawał codzienne prze­pustki na ląd.Żadnych sygnałów nie musiał załatwiać, bo żadnych już nie odbierano; raz w tygodniu podpisywał dla formy parę zapotrzebowań na takie czy inne materiały chociaż w to, co było potrzebne, zaopatrywano się z za­sobów stoczni, pomijając papierkową robotę.Nie chciał tego uznać, a przecież wiedział, że życie zawodowe jego okrętu już się skończyło, tak samo jak jego własne.Nic nie mogło mu tego zastąpić.Pomyślał o wybraniu się do Klubu Pasterskiego, ale odrzucił tę myśl; nie miałby w klubie co robić.Zawrócił i skierował się do dzielnicy garaży i warsztatów samocho­dowych z nadzieją, że może jeszcze zastanie Johna Osborne'a, pracującego przy swoim Ferrari; mogłaby się tam znaleźć i dla niego interesująca praca.Do Williamstown powinien wrócić przed godziną ósmą, tak żeby odebrać telefon Moiry; to było najbliższe jego zobowiązanie.Po­cieszała go perspektywa, że będzie mógł nazajutrz wyje­chać, pomóc ojcu Moiry stawiać to ogrodzenie, i czekał już niecierpliwie na te mozoły i zajęcie.Po drodze wstąpił w śródmieściu do sklepu z artyku­łami sportowymi i zapytał o muszki.- Niestety, proszę pana - rzekł właściciel sklepu.- Nie mam już tego wcale.Zostało mi kilka haczyków, jeżeli pan potrzebuje.Wyprzedaliśmy wszystko w ciągu ostat­nich paru dni, ponieważ sezon się rozpoczyna, a nowego towaru już nie będzie.No, tak jak powiedziałem do żony.To nawet pewna satysfakcja.Zmniejszyć przed końcem masę towarową do minimum.To lubią widzieć ci rewi­denci ksiąg, chociaż wątpię, czy teraz będą się tym szczególnie interesowali.Cudacznie się nam ułożyło.Szedł dalej przez dzielnicę handlową.W salonach sa­mochodowych stały nadal samochody, w magazynach sprzętu rolniczego kosiarki, ale wystawy były brudne, drzwi sklepów zamknięte; towary za szybami pokryte kurzem i brudem.Na ulicach też było brudno, walały się papiery i zepsute warzywa; niewątpliwie od wielu dni ulic tych nie sprzątano.Tramwaje jeszcze jeździły, w całym jednak śródmieściu, pełnym śmieci i plugastwa, zaczynało cuchnąć; Amerykaninowi nasunęło się porównanie z ja­kimś miastem orientalnym w zaraniu dziejów.Deszcz trochę padał, niebo przysłaniały szare chmury; w paru miejscach ścieki uliczne się pozatykały i wokół nich wiel­kie kałuże rozlewały się po jezdni.Doszedł na to podwórze i do otwartych drzwi garażu.John Osborne pracował z dwoma mechanikami i Peterem Holmesem, który, bez oficerskiej kurtki, mył dziwne, tajemnicze części wyścigowego samochodu w nafcie, cen­niejszej ostatnio niż rtęć.Panujący tam nastrój wesołej krzątaniny podniósł Dwighta na duchu.- Nawet myślałem, że jeszcze dziś pana tu zobaczymy - powiedział fizyk.- Szuka pan pracy?- Oczywiście - rzekł Dwight.- Widok tego miasta sprawia mi ból.Ma pan coś, co mógłbym robić?- Tak.Niech pan pomoże Billowi Adamsowi założyć nowe opony na wszystkie koła, jakie pan tu znajdzie.- John Osborne wskazał stertę nowiusieńkich opon wyści­gowych; wydawało się, że koła z drucianymi szprychami leżą wszędzie.Dwight, zadowolony i wdzięczny, zdjął marynarkę.- Mnóstwo ma pan kół.- Jedenaście chyba.Odjęliśmy koła od tego Maserati.Są takie same jak nasze.Chcę mieć nową oponę na każdym z kół, które mamy.Bill pracuje w zakładach Goodyear, więc zna się na tym, ale potrzebuje kogoś do pomocy.Amerykanin, podwijając rękawy, odwrócił się do Petera.- On pana też zaprzągł?- Ano tak.Niedługo jednak będę musiał odejść - rzekł młody ojciec.- Córka nam ząbkuje i płacze już od dwóch cholernych dni.Powiedziałem Mary, że bardzo mi przy­kro, obowiązek wzywa na okręt, ale wrócę do domu przed piątą.Dwight się uśmiechnął.- Porzucił pan ją z dzieckiem.Peter przytaknął.- Kupiłem dla niej grabie i butelkę wody koprowej.Ale przed piątą muszę wrócić.Wyszedł z garażu pół godziny później, wsiadł do swego małego samochodu i pojechał szosą do Falmouth.Do domu przybył punktualnie, zastając Mary w hallu i - o dziwo - cudowną ciszę.- Co z Jennifer? - zapytał.Położyła palec na ustach.- Śpi - szepnęła.- Usnęła po obiedzie i do tej pory się nie obudziła.Ruszył do sypialni, Mary za nim.- Nie budź jej - szepnęła.- Za skarby świata - odpowiedział.Stanął patrząc na spokojnie śpiące dziecko.- Nie sądzę, żeby miała raka - zauważył.Wrócili do hallu, cichutko zamknęli drzwi za sobą i wtedy dał jej te prezenty.- Mam wodę koprową - powiedziała - całe morze wody koprowej i zresztą jej to już na brzuszek niepo­trzebne.Zapóźniony jesteś w pielęgnacji niemowląt o ja­kieś trzy miesiące.Ale grabie są prześliczne.Właśnie takie chciałam mieć do zgarniania tych wszystkich liści i gałą­zek z trawnika.Próbowałam wczoraj pozbierać je ręką, od tego jednak krzyż boli.Wypili po kieliszku i wkrótce potem Mary zapytała:- Peter, teraz, kiedy mamy benzynę, czy nie mogliby­śmy kupić kosiarki z silniczkiem?To sporo kosztuje - zaprotestował prawie machi­nalnie.- Przecież cena już nie ma znaczenia, no nie? A lato nadchodzi i to by się tak przydało.Ja wiem, że nasz trawnik nieduży i kosi się tę trawę raz - dwa, ale to bardzo uciążliwa praca ze zwykłą kosą, a ty może znów wypłyniesz na morze.Gdybyśmy mieli malutką kosiarkę z silniczkiem, mogłabym kosić sama.Albo wiesz, elektry­czną.Doris Haynes ma elektryczną kosiarkę i włączanie jej to żaden problem.- Przecięła kabel co najmniej trzy razy i za każdym razem niewiele brakowało, żeby prąd ją śmiertelnie po­raził.- Można kabla nie przecinać, jeżeli się uważa.Myślę, że wprost uroczo kosiłoby się właśnie taką.Mary żyła w świecie marzeń, w świecie nierzeczywi­stym, czy też może rzeczywistości uznać nie chciała; Peter nie wiedział.Kochał ją taką, jaka była [ Pobierz całość w formacie PDF ]
  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • wblaskucienia.xlx.pl