RSS


[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Znowu wrażenie czyjejś interwencji; coś go prowadziło, podnosiło, wyciągało z bagna.Później znów drgawki i poty.I następne ozdrowienie, trwające prawie pół dnia.Lawler wyszedł na pokład, oddychał świeżym powietrzem, wolno spacerował dookoła.Powiedział do Sundiry, że jego zdaniem wychodzi z tego zbyt łatwo.- Masz szczęście - powiedziała.Z nastaniem nocy znów był chory.Zdrowy, chory: góra, dół.Jednak ogólny obraz był zachęcający.Dochodzi do sie­bie.Przed końcem tygodnia miał tylko sporadyczne chwile złego samopoczucia.Patrzył na pustą flaszeczkę i uśmiechał się z zadowoleniem.Powietrze było czyste, a wiatr silny.“Królowa Hydros” gnała naprzód ze stałą prędkością, podążając południowo-zachodnim kursem wokół wodnego globu.Morze świeciło coraz intensywniej z dnia na dzień, a nawet z godziny na godzinę.Cały świat zaczynał wyglądać świetliście.Niebo i woda lśniły w dzień i w nocy.Pół tuzina nieznanych gatunków koszmar­nych stworzeń wyskoczyło z wody, aby poszybować wysoko nad głowami widzów i z głośnym pluskiem zniknąć w oddali.W głębinach czyhały ogromne jamochłony.Przez większość czasu na pokładzie “Królowej” pano­wała cisza.Wszyscy cicho i sprawnie krzątali się wokół swych codziennych zajęć.Mieli sporo roboty, ponieważ te­raz pozostało ich tylko jedenaścioro do pracy, którą na po­czątku rejsu dzielili między czternaście par rąk.Martello, niefrasobliwy, radosny i pełen optymizmu, poprawiał innym humor; jego śmierć wszystko zmieniła.Jednak Oblicze zbliżało się coraz szybciej.Zapewne to musi mieć coś wspólnego z tym poważnym, ponurym na­strojem wśród załogi, pomyślał Lawler.Jeszcze nie było go widać na horyzoncie, ale każdy wiedział, że jest już blisko.Każdy to czuł.Na pokładzie wyczuwali jego obecność.Jego wpływ był nieuchwytny, a jednak niezaprzeczalny.Coś tam jest, często rozmyślał Lawler, coś więcej niż wyspa.Ro­zumne i czujne.Czekało na nich.Potrząsnął głową usiłując odzyskać jasność umysłu.To bezsensowne fantazje, horrory z nocnych koszmarów, bez­podstawne i głupie.To efekt głodu narkotycznego, powie­dział sobie.Był niepewny, niespokojny, słaby.Oblicze wciąż zaprzątało jego myśli.Z trudem usiłował przypomnieć sobie to, co dawno temu opowiadał mu o nim Jolly, jednak wszystko było niejasne, zamulone warstwami blisko trzydziestoletnich wspomnień.Niesamowite i fanta­styczne miejsce, powiedział Jolly.Pełne roślin niepodo­bnych do tych, jakie rosną w morzu.Rośliny, tak.Niesa­mowite kolory, jaskrawe światła świecące dzień i noc, dziwaczne królestwo na odległym krańcu świata, piękne i straszne.Czy Jolly wspominał o zwierzętach, jakichkol­wiek stworzeniach lądowych? Nie, Lawler niczego takiego nie pamiętał.Żadnej fauny, tylko gęste dżungle.-A przecież mówił też coś o mieście.Nie na samym Obliczu.Obok niego.Gdzie? W oceanie? Obraz wymykał mu się.Walczył, aby pochwycić wspomnienie czasów, które spędził z Jollym nad wodą; stary człowiek o twarzy spalonej słońcem i skórze twardej jak rzemień kołysał się w przód i w rył, zbierał wędki i mówił.Miasto.Miasto w morzu.Pod wodą.Lawler uchwycił koniuszek wspomnienia, uczuł, jak mu się wyślizguje, sięgnął po nie, bezskutecznie, sięgnął znowu.Miasto pod morzem.Tak.Brama w oceanie otwierająca się na korytarz, swego rodzaju komin grawitacyjny prowa­dzący w dół do wspaniałego podwodnego miasta, gdzie mieszkali Skrzelowcy, ukryte miasto Skrzelowców przewyższających tych, którzy mieszkali na wyspach, tak samo jak królowie górują nad wieśniakami; Skrzelowców, którzy żyli jak bogowie i nigdy nie wychodzili na powierzchnię.Za­mknięci w ciśnieniowych podziemiach, żyli w dostojnym majestacie i absolutnym luksusie.Lawler uśmiechnął się.Tak, to było to.Wspaniała baj­ka, płód wyobraźni.Najpiękniejsza, najbarwniejsza ze wszystkich opowieści Jolly'ego.Lawler pamiętał, jak pró­bował wyobrazić sobie to miasto, tworząc wizję wysokich, okazałych, nieskończenie majestatycznych Skrzelowców kroczących wysokimi hakowatymi przejściami lśniących, pałacowych sal.Myśląc o tym teraz, znów czuł się jak chłopiec, który przykucał w zachwycie u stóp starego ma­rynarza, słuchając chropowatego, zgrzytliwego głosu.Ojciec Quillan także myślał o Obliczu.- Mam nową teorię na ten temat - oznajmił.Duchowny spędził cały ranek medytując, siedząc z Gharkidem obok pomostu.Lawler, przechodząc obok, patrzył na nich ze zdumieniem.Obaj wyglądali jak pogrążeni w transie.Ich dusze równie dobrze mogły przebywać na całkiem innej płaszczyźnie istnienia.- Zmieniłem zdanie - powiedział Quillan.- Pa­miętasz, powiedziałem ci kiedyś, że Oblicze musi być rajem, po którym spaceruje sam Bóg, Praprzyczyna, prawdziwy Stwórca, Ten, do którego kierujemy wszystkie nasze mod­litwy.No więc, już tak nie myślę.- W porządku - powiedział Lawler obojętnie.- Tak więc Oblicze nie jest chatą Boga.Wiesz o tych sprawach więcej niż ja.- Nie, nie chatą Boga.Jednak na pewno siedzibą jakie­goś boga.Widzisz, to całkowite przeciwieństwo mojej po­czątkowej koncepcji.I wszystkiego, w co wierzyłem w związ­ku z istotą boskości.Zaczynam głosić najgorsze herezje.W tej fazie mojego życia zostałem politeistą.Poganinem! Nawet mnie samemu wydaje się to absurdalne.A jednak całym ser­cem skłaniam się do tej idei.- Nie rozumiem.Jakiś bóg, ten bóg - co za różnica? Jeśli jesteś w stanie uwierzyć w jednego boga, to możesz wierzyć w dowolną ich liczbę, przynajmniej ja tak uważam.Rzecz w tym, aby uwierzyć w tego Jednego, a mnie nie udało się osiągnąć nawet tego.Quillan obdarzył go serdecznym uśmiechem [ Pobierz całość w formacie PDF ]
  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • wblaskucienia.xlx.pl