RSS


[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.- Wi­działem też innego anioła wstępującego od wschodu słońca, który miał stygmat Boga żywego i który zawołał głosem donośnym na czterech aniołów, którym zezwolono wyrzą­dzić szkodę ziemi i morzu, mówiąc: nie wyrządźcie szkody ani ziemi, ani morzu, ani drzewom, dopóki nie opatrzymy stygmatem sług Boga naszego na czołach ich.- Stygmat! Alleluja! Amen!- I usłyszałem liczbę tych, których opatrzono stygma­tem: sto czterdzieści cztery tysiące ze wszystkich plemion Izraela.- Stygmat! Stygmat!- Przybądźcie, a otrzymacie stygmat! Tańczcie, a otrzy­macie stygmat!Słońce zapada w jezioro.Czerwień zachodu rozlewa się na horyzoncie.Tancerze wrzeszczą ekstatycznie i rzucają się w wodę.Ochlapują się, chrzczą, piją wodę, wypluwają i piją znowu.Otaczają lidera.Oczekują jego błogosławień­stwa.Wśród widzów wybucha gniewny pomruk.Są nieza­dowoleni z tej histerycznej demonstracji wiary.Menażeria! Cyrk! Szaleńcy.Po co tu przyszliśmy? Pogardzamy nimi.A jeżeli mają rację? A jeżeli świat rzeczywiście skończy się l stycznia, a my pójdziemy do piekła, podczas gdy oni zostaną zbawieni? Niemożliwe.Potworne.Absurdalne.A jednak, kto może to potwierdzić? Przecież w zeszłym ty­godniu Ziemia zatrzymała się na całą dobę.Jesteśmy w ręku Boga.Zawsze byliśmy, ale teraz już nie możemy w to wątpić.Nie możemy już zaprzeczać, że On jest tam w górze.Patrzy i słucha.Myśli o nas.A jeżeli koniec rzeczywiście nadchodzi, jak można się do tego przygotować? Czy przy­łączyć się do tancerzy? Boże, dopomóż! Zapada noc.Spójrz­cie na tych idiotów taplających się w jeziorze.- Alleluja! Amen!Rozdział 3Gdy rozum śpi, budzą się upioryKiedy miałem około siedmiu lat, czyli gdzieś w latach sześćdziesiątych, pewnego niedzielnego poranka bawiłem się przed domem, polując na motyle.Nagle pojawiło się trzech piegowatych irlandzkich chłopców z sąsiedztwa.Wra­cali z kościoła.Najmłodszy był w moim wieku, starsi mieli może po osiem lub dziewięć lat.W moim pojęciu byli to duzi chłopcy, zahartowani, silni, śmiali i obcy.Mój ojciec był profesorem na wyższej uczelni, ich zaś konduktorem auto­busu lub górnikiem.Byli więc dla mnie zupełnie obcy, tak jak mogli być turyści z Patagonii.Zatrzymali się i przy­glądali mi się może przez minutę, a później najstarszy wy­wołał mnie na ulicę i zapytał, jak to się stało, że nigdy nie spotkali mnie w niedzielę w kościele.Najprostszą i najbardziej taktowną rzeczą, jaką mogłem im powiedzieć, było, że nie należałem do kościoła rzymsko­katolickiego.To była prawda.Myślę, że chcieli jedynie dowiedzieć się, jakiego byłem wyznania, ponieważ nie cho­dziłem do ich kościoła, czy byłem Żydem, muzułmaninem, prezbiterianinem, baptystą, czy kim? W owym czasie byłem jednak zadowolonym z siebie, małym cwaniakiem i za­miast wyjść dyplomatycznie z sytuacji, powiedziałem im z zadowoloną miną, że nie chodzę do kościoła, ponieważ nie wierzę w Boga.Popatrzyli na mnie, jak gdybym właśnie wysmarkał nos w amerykańską flagę.- Powtórz to - zażądał najstarszy.- Nie wierzę w Boga - powiedziałem.- Religia to oszustwo.Tak mówi mój tata, i myślę, że ma rację.Zmarszczyli brwi, cofnęli się o kilka kroków i zaczęli naradzać się przyciszonymi, poważnymi głosami często rzu­cając spojrzenia w moim kierunku.Widocznie byłem pierw­szym ateistą, jakiego spotkali.Przypuszczałem, że zaraz rozpoczniemy debatą na temat istnienia Istoty Boskiej.Spró­bują wytłumaczyć mi powody, dla których tracili tak wiele cennego czasu w Kościele Naszej Pani Wszystkich Trosk, a później ja będę próbował wykazać im, jak głupio było tak bardzo przejmować się niewidzialnym staruszkiem w nie­bie.Dysputy teologiczne nie były jednak w ich stylu.Skoń­czyli naradę i ruszyli w moim kierunku.Nagle w ich oczach dostrzegłem groźbę i kiedy dwóch młodszych rzuciło się na mnie, wyminąłem ich i zacząłem uciekać.Mieli dłuższe nogi, ale ja byłem zwinniejszy, a poza tym byłem w swojej dzielnicy i lepiej znałem teren.Przebiegłem kawałek ulicą, skręciłem w boczną alejkę, później przez dziurę za gara­żem Allertonów, zawróciłem w ich kierunku równoległą uliczką i wróciłem do domu kuchennymi drzwiami.Przez kilka następnych dni nie oddalałem się od domu i zacho­wywałem czujność, ale pobożni Irlandczycy nigdy już nie pojawili się, by ukarać bluźniercę.Od tego czasu nau­czyłem się ostrożniej wyrażać opinie na tematy religijne.Nigdy nie zostałem wierzącym.Miałem naturalne skłon­ności do sceptycyzmu.Jeżeli czegoś nie można zmierzyć, to ta rzecz nie istnieje.To dotyczyło nie tylko Boga Ojca i Jednorodzonego Syna, ale również wszelkiego mistycyzmu, który ludzie tak lubili w tych latach napięć, jak latające talerze, buddyzm Zeń, kult Atlantydy, Hare Krishna, makrobiotyka, telepatia i inne rodzaje pojmowania ponadzmysłowego, jak teozofia, entropia, astrologia i tym podobne dziedziny.Gotów byłem uznać istnienie neutrino, kwazarów, dryfowania kontynentów i różnych rodzajów kwarków, ponieważ odczuwałem szacunek wobec dowodów ich istnie­nia.Nie mogłem zaakceptować zjawisk nieracjonalnych sta­nowiących opium dla mas.Kiedy księżyc jest w siódmym domu.nie, dziękuję.Trzymałem się ścieżki rozumu w trak­cie trudnego okresu dojrzewania i uparty, mały Billy Gifford, cwany zbieracz owadów, pozostał z dala od kościoła i stał się profesorem dr Williamem F.Giffordem z Wydziału Mzyki Uniwerystetu Harvarda.Nie byłem nastawiony wrogo do religii.Po prostu ją ignorowałem tak, jak igno­rowałem sprawozdania prasowe z gier narodowych w Afga­nistanie.Zazdrościłem wierzącym ich wiary.Gdy nadchodziły złe czasy, jak dobrze byłoby pobiec do Naszej Pani Wszystkich Trosk po pociechę.Oni mogli się modlić, oni mieli złudze­nie, że Boży plan kierował tym najlepszym ze światów, podczas gdy ja pozostawałem w bezbarwnej i burzliwej pustce posępnie zdając sobie sprawę, że świat nie ma sensu i że jedyna uniwersalna prawda, która nim rządzi, to ta, ze entropia w końcu zwycięży [ Pobierz całość w formacie PDF ]
  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • wblaskucienia.xlx.pl