[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Znalazł dwa przedawnione.Natychmiast ściągnął z pola ich posiadaczy,oświadczył, że są aresztowani i zostaną odesłani etapem do domu.Jednym zaresztowanych był starzec z głębokiemi brózdami na brunatnej szyi, drugim 59młody chłopiec, siostrzeniec owego staruszka.W sieni obaj padli na kolana naubitą podłogę, najpiew stary, za nim młody, pochylali głowy do ziemi ipowtarzali. Wyświadczcie nam takie zmiłowanie boskie, nie gubcie nas.Tęgii spocony strażnik, bawiąc się szablą i popijając przyniesione dla niego zpiwnicy zimne mleko, odpowiadał: Zmiłowanie mam tylko w święta, a dziśdzień powszedni.Siedziałem, jak na rozpalonych węglach i wyrzekłemurywanym głosem jakieś słowa protestu. To, mój młody panie, was się nie-tyczy ryknął surowo strażnik, a starsza siostra dała mi trwożny znak palcem.Strażnik zabrał obu robotników ze sobą.Podczas wakacyj pracowałem jako rachunkowy, to jest na zmianę zestarszym bratem i siostrą, zapisywałem do księgi najętych robotników, warunkinajmu i poszczególne wypłaty w naturze i pieniądzach.Podczas rozrachunkówz robotnikami nieraz pomagałem ojcu i przy tej sposobności wybuchałymiędzy nami krótkie, hamowane obecnością robotników, starcia.Oszustw przyrozrachunkach nie było nigdy, ale warunki umowy komentowano zawszesurowo.Robotnicy, starsi zwłaszcza, zdawali sobie sprawę, że chłopiec idzieim na rękę i to właśnie drażniło ojca.Po ostrych starciach, wychodziłem z domu z książką i czasem nawet niewracałem na obiad.Pewnego razu po takiej kłótni zaskoczyła mnie w poluburza: pioruny biły bez przerwy, stepowy deszcz aż zachłystywał sięnadmiarem wody, zdawało się, że błyskawice szukają mnie to z jednej, to zdrugiej strony.Przechadzałem się tam i zpowrotem, cały mokry, wchlupocących bucikach i czapce, podobnej do wylotu rynny.Kiedy wróciłemdo domu, wszyscy zukosa patrzyli na mnie i nie wyrzekli słowa.Siostraprzyniosła mi ubranie na zmianę i coś do jedzenia.Po wakacjach wracałem zwykle do Odesy z ojcem.Przy przesiadaniu sięnie braliśmy tragarza, tylko sami nieśliśmy nasze rzeczy.Ojciec brał cięższepakunki, ja zaś widziałem po jego plecach i wyciągniętych rękach, że muciężko nieść.%7łal mi go było i starałem się nieść sam, co tylko mogłem.Jeżelijednak mieliśmy ze sobą drewnianą skrzynkę z wiejskiemi upominkami dlaodeskich krewnych, to braliśmy tragarza.Ojciec płacił skąpo, tragarz byłniezadowolony i ze złością kręcił głową.Zawsze boleśnie to przeżywałem.Kiedy jezdziłem sam i musiałem uciekać się do tragarzy, wydawałem zawszewłasne kieszonkowe pieniądze, obawiając się, że płacę za mało i niespokojniezaglądałem tragarzowi w oczy.Była to reakcja na sknerstwo w domurodzinnym, i to pozostało mi na całe życie.I na wsi i w mieście żyłem w drobno-mieszczańskiem środowisku, gdziegłówne wysiłki czyniono przedewszystkiem dla zdobywania pieniędzy.Podtym względem odsunęłem się i od wsi mego wczesnego dzieciństwa i odmiasta moich lat szkolnych.Instynkty gromadzenia, drobno-mieszczański trybżycia i jego horyzont odskoczyłem od tego wszystkiego gwałtownymskokiem i to na całe życie.W dziedzinie religji i nacjonalizmu, miasto i wieś nie przeczyły sobiewzajemnie, przeciwnie nawet, pod wieloma względami dopełniały się raczej.Mój dom rodzinny nie był religijny.Początkowo pozory religijności istniałysiłą inercji: w wielkie święta rodzice jezdzili do kolonji do synagogi, matka nieszyła w sobotę, w każdym razie nie szyła jawnie.Jednakże i ta obrzędowareligijność słabła z latami, w miarę tego, jak rosły dzieci i dobrobyt rodziny.Ojciec od wczesnych lat był niewierzący, w pózniejszych latach mówił o temotwarcie przy matce i dzieciach.Matka wolała raczej omijać te kwestje, a w60odpowiednich wypadkach wznosiła oczy ku niebu.Kiedy miałem jakieś siedem, czy osiem lat, wiara w Boga jednak byłajeszcze ogólnie jakby oficjalnie uznawana.Razu pewnego przyjezdny gość,przed którym rodzice, jak zwykle, chwalili się synem, każąc mi pokazywaćmoje rysunki i czytać wiersze, spytał mnie: A co to jest Bóg? Bóg odpowiedziałem bez wahania to takiczłowiek. Ale gość pokiwał głową: Nie, Bóg to nie człowiek.A czem jest Bóg? spytałem zkolei, ponieważ poza człowiekiem, znałemtylko zwierzęta i rośliny.Gość, ojciec i matka spojrzeli po sobie z uśmiechemzmieszania, jak to zawsze czynią dorośli, kiedy dzieci zaczynają wstrząsaćnajbardziej ustalonemi ogólnemi zasadami. Bóg to duch, rzekł gość.Teraz ja patrzałem z niewyraznymuśmiechem na dorosłych, aby odczytać na ich twarzach, czy aby nie żartująsobie ze mnie [ Pobierz całość w formacie PDF ]