RSS


[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Pogodzili się z tym.Ale gdybym zaoferował im jakiś kraj na własność, nawet gdyby musieli zdobyć go mieczem, na pewno mnie posłuchają.Teraz musiałem tylko ich odnaleźć, nie zostawszy znalezio­nym przez tych, którzy wydaliby mnie Radzie Czarownic.Wspiąłem się na szczyt, z którego widziałem przecież nie tak dawno ogniska obozowe tych, którzy nas ścigali, i czekałem aż do nocy, wypatrując oznak świadczących o tym, iż żołnierze nadal pełnili straż.Ale ziemię zalegały ciemności, co nie oznaczało, że nie przemierzały jej patrole.A podstęp Kaththei z torgiańczykami - czy dobrze nam się przysłużył? Wzruszyłem ramionami.Magia nie była moją bronią.Miałem pistolet, rozum, wyuczone umiejętno­ści.Rano muszę wszystko poddać próbie.Raptem zdałem sobie sprawę, że nawet w ostatnich promieniach słońca, nawet po zapadnięciu zmroku wypatruję ptaka, którego Dahaun wysłała na drugą stronę gór.Nie wiedziałem, jakie mu zleciła zadanie, ale gdybym tylko go zobaczył, miałoby to dla mnie ogromne znaczenie.Lecz wszystkie ptaki, jakie dostrzegłem, były pospolite w Estcarpie i żaden z nich nie mienił się szmaragdowymi ogniami.Wczesnym rankiem ruszyłem tym samym szlakiem, który zaprowadził nas do tej zniekształconej krainy.Wprawdzie zależało mi na pośpiechu, ale wiedziałem, że mądrze zrobię sprawdzając punkty orientacyjne, by nie zabłądzić w skal­nym labiryncie.Tak więc szedłem powoli, popijając wodę z manierki i zjadając zapasy, w które zaopatrzyła mnie Dahaun.Jakiś czas szedł moim tropem górski wilk.Nie zawiódł mnie jednak mój talent, zasugerowałem zwierzęciu, że powinno zapolować gdzie indziej, i posłuchało mnie.Zniekształcenie wzroku, które nam dokuczało, gdy szliśmy tędy w przeciwną stronę, nie stanowiło już dla mnie problemu, działało więc może tylko wtedy, gdy szło się na wschód, a nie stamtąd wracało.Dotarłem do obozowiska Strażników Granicznych, któ­rzy nas wtedy ścigali, stosując wszystkie znane mi wybiegi zwiadowców.Znalazłem blizny po ogniskach, ślady więcej niż kompanii żołnierzy, obóz był wszakże pusty, myśliwi odeszli.Mimo to szedłem ostrożnie, nie ryzykując.Dwa ustawione obok pnie zapewniły mi coś w rodzaju schronienia drugiej nocy, licząc od opuszczenia Escore.Leżałem nie mogąc zasnąć przez jakiś czas, starając się odtworzyć w myśli mapę tych stron.Prowadził nas wtedy Kemoc, ale w czasie podróży rozglądałem się uważnie, notując w pamięci drogę i punkty orientacyjne.Chociaż byłem wtedy oszołomiony, pomyślałem, że bez trudu przedostanę się na zachód, na równinę, na której znałem każde pole, lasek i wzgórze.Na tych pogranicznych ziemiach opuszczonych gospodarstw, nie zamieszkanych z powodu wciąż zmniejszającej się ludności Estcarpu, powinienem znaleźć schronienie.Dotarł do mnie za pośrednictwem ziemi, na której spoczywała moja głowa - równomierny tętent kopyt.Jakiś żołnierz z patrolu jadący wytyczoną drogą? Jeździec był jeden.A ja leżałem ukryty w gęstych zaroślach, które mógłby on zbadać tylko wtedy, gdyby zupełnie opuściło mnie szczęście.Nadbiegający koń zarżał, a potem sieknął.Zmierzał prosto do mojej kryjówki! Początkowo nie chciałem wierzyć, ale prześladuje mnie taki pech.Wyczołgałem się z ciasnego posłania i niczym wąż prześliznąłem na prawo; znalazłszy się za krzakiem, wstałem, trzymając w ręku odbezpieczony pistolet.Koń znów zarżał i coś niby żałosna skarga pojawiło się w tym dźwięku.Znieruchomiałem, gdyż zwierzę zmieniło kierunek, zwracając się znów w moją stronę, jak gdyby jeździec, który go dosiadał, widział mnie nie osłoniętego przez zarośla, stojącego w blasku księżyca!Czy zdradził mnie jakiś atrybut Mocy? Jeśli tak, to choćbym nie wiem jak zawracał, kluczył, uciekał i krył się, doścignie mnie w końcu nie znany mi myśliwy.Lepiej więc zrobię, jeżeli wyjdę na otwartą przestrzeń i odważnie stawię mu czoło.Słyszałem szelest, uderzenia kopyt konia zdążającego nieomylnie w moim kierunku, nie próbującego się ukrywać.Świadczyło to o absolutnej pewności ze strony jeźdźca.Trzymałem się w cieniu krzaka, wycelowawszy pistolet w miejsce, na którym jeździec zatrzyma się.Ale chociaż koń był osiodłany i okiełznany, a na jego piersi i pysku zastygła piana, nie dosiadał go nikt.Łyskał białkami i wyglądał tak, jakby przeraziwszy się czegoś uciekł.Kiedy wyszedłem na otwartą przestrzeń, spłoszył się, ale zdążyłem już nawiązać kontakt z jego umysłem.Tak, uciekł w panice.Lecz przyczyna owego lęku wydała mi się tak niejasna i mglista, że nie potrafiłem jej ziden­tyfikować.Koń stał ze zwieszonym łbem, kiedy pochwyciłem zwisa­jące luźno wodze.Oczywiście mógł stanowić pułapkę - ale wtedy napotkałbym jakąś blokadę w jego mózgu, jakiś ślad, nawet negatywny, jej zastawienia.Nie, czułem, że jest to czworonóg, którego potrzebowałem, żeby wydostać się z tej niegościnnej okolicy, zapewniający mi nieco więcej bezpieczeństwa w miejscu, w którym było o nie trudno.Skierowawszy się na południe, prowadziłem konia czu­jąc, że pragnie on mego towarzystwa, że jest z niego zadowolony, jak gdyby obecność człowieka przegnała strach.Szliśmy powoli kryjąc się i tak przebyliśmy pewną odległość od tego miejsca, do którego koń ów przybiegł, jak gdyby ktoś go tam posłał.Przez cały czas utrzy­mywałem kontakt z jego umysłem, mając nadzieję, że jeśli jest to część planu schwytania mnie, natrafię na jakiś jego ślad.W końcu zdjąłem z niego siodło i ogłowie, spętałem go i puściłem wolno na resztę nocy, sam zaś z ekwipunkiem ukryłem się w gęstych zaroślach.Oparłszy głowę na siodle próbowałem rozwikłać zagadkę, skąd się wzięło to, czego najbardziej potrzebowałem - koń.Wracałem myślami do skrzydlatego wysłannika Dahaun i chociaż wydawało się to nieprawdopodobne, zaakceptowałem hipotezę, że istniało tu jakieś powiązanie.W umyśle konia nie znalazłem jednak wspomnienia o ptaku.Mój nowy wierzchowiec na pewno nie był torgiańczykiem, nosił lekkie siodło pogranicznika, na którego łęku znalazłem inkrustowany srebrem skomplikowany herb.Sulkarskie herby były proste, widniały na nich zazwyczaj głowy zwierząt, gadów i ptaków albo legendarnych stwo­rzeń.Nie uznający rodziny Sokolnicy używali jedynie zwykłych godeł z sokołem, nieznacznie różniących się w dolnej części dla oznaczenia oddziału.Ten zaś mógł być herbem jakiegoś rodu ze Starej Rasy, a ponieważ w Estcarpie dawno zaprzestano takiej identyfikacji, ekwipunek znalezionego przeze mnie konia należał do jednego z tych, których szukałem, uciekiniera z Karstenu.Istniał bardzo prosty sposób na potwierdzenie słuszności moich domysłów.Wystarczy, że jutro rano dosiądę wierz­chowca, który teraz pasł się w świetle księżyca, zapiszę w jego mózgu pragnienie powrotu do domu i pozwolę, żeby zaniósł mnie do swego pana.Oczywiście szaleństwem byłoby wjechać do obcego obozu na zaginionym koniu.W pobliżu obozu mógłbym jednak puścić wolno znalezio­nego wierzchowca, jak gdyby tylko zabłądził i powrócił, samemu zaś nawiązać z nimi kontakt, kiedy i jeśli tego zechcę.Proste, ale gdy znajdę się w obozie, jakich argumentów mam użyć? Prawdopodobnie będę dla nich zupełnie obcym człowiekiem, który stara się nakłonić ich wyłącznie za pomocą słów do wypowiedzenia posłuszeństwa Estcarpowi i udania do nieznanej krainy - co więcej musieliby jechać na oślep, tak jak przedtem Kaththea.Łatwo jest zacząć dzieło, lecz nie sposób doprowadzić je do końca.Gdybym najpierw zdołał skontaktować się z ludźmi, których znałem, ci mogliby mnie posłuchać, nawet jeśli wydano rozporządzenie skazujące mnie na banicję [ Pobierz całość w formacie PDF ]
  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • wblaskucienia.xlx.pl