[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.To zapewne wtedy jej siostra wyślizgnęła się na zewnątrz.Ale dokąd? Z całą pewnością nie szukała przygody, wiedząc co spotkało bliźniaki.Uznałem, że muszę zachować spokój.Postanowiłem nie alarmować wszystkich, zanim sam nie przeprowadzę poszukiwań.Wyszedłem ze schronu, by się rozejrzeć.Już po kilku sekundach moje oczy przystosowały się do ciemności i natychmiast ujrzałem światło latarki, docierające od podstawy skalnych schodów, które wszystkich nas tutaj przywiodły.Zirytowany lekkomyślnością Gythy — przecież nie mogliśmy być pewni, mimo że nie znalazłem już więcej śladów, czy zabiłem wszystkie potwory — ruszyłem w tym właśnie kierunku.Zamierzałem udzielić dziewczynce ostrej reprymendy, kiedy tylko do niej dotrę, jednak, kiedy zobaczyłem gdzie ona stoi nie tylko zaniemówiłem, ale też zatrzymałem się wpół kroku.Ciemność była tu niemal nieprzenikniona, jednak tylko tak długo, dopóki Gytha nie przystąpiła do pracy; trzymała bowiem w ręce jeden z prętów, które przyniosłem z lodowej groty.Koniec pręta wycelowany był w skalną ścianę.Z tego czubka właśnie zaczęły wydobywać się promienne blaski, jasne, chociaż bardzo słabe w porównaniu z tymi, które wydobywały się z pręta, gdy walczyłem z potworem.— Gytha!Odwróciła głowę, jednak nie rzuciła pręta.Na jej twarzy widniał wyraz upartej determinacji, który w tej chwili bardzo upodabniał ją do siostry.— Powiedziałeś, że pręty są bezużyteczne — powiedziała, chcąc usprawiedliwić swe poczynania —jednak doskonale pasują do tego.Dopiero teraz zauważyłem, że używa dwóch prętów, po to, by wyryć na skale jakiś napis.Taśmy do czytania były na Bekane w tak powszechnym użyciu, że niemal zapomnieliśmy już, co to jest pisanie odręczne.A jednak Gytha znała tę sztukę; nauczyła się jej, tak jak i wielu innych rzeczy, przeglądając stare taśmy.— „Griss Lugard” — przeczytała to, co już widniało na ścianie.— „Przyjaciel”.Tak, to prawda, był naszym przyjacielem.Uczynił dla nas wszystko, co tylko mógł.Pewnie ucieszyłby się, gdyby mógł zobaczyć ten napis.Odebrałem jej pręty, a potem, do dzisiejszego dnia nie wiem dlaczego, pod jej nieforemnymi literami składającymi się na słowo „Przyjaciel”, wydobywając z pręta resztki energii dopisałem jedno słowo od siebie.Gytha czytała to słowo, literka po literce, w miarę jak powstawało:— M–u–z–y–k–a–n–t.Muzykant.Tak, to też by go ucieszyło.Bardzo dobrze, że to napisałeś, Vere.Bardzo dobrze, że na zawsze uwieczniliśmy jego imię na tej skale.Nie potrafiłabym tak po prostu odejść, pozostawić go tutaj, jakby nigdy nie istniał.Ktoś mógłby powiedzieć, że zaprezentowała łzawą nostalgię, rodem z powieści.A jednak miała rację, to, co teraz zrobiła, było naszym obowiązkiem wobec Lugarda.Byłem uradowany, że o tym pomyślała.Tak jak nikt nie zauważył naszego zniknięcia, nikt też nie dostrzegł naszego powrotu.Nie zamieniliśmy już między sobą ani jednego słowa, tylko od razu położyliśmy się do łóżek.Nad „ranem”, jeżeli w ogóle jakąkolwiek porę w tych ciemnościach można było nazwać porankiem, po raz ostatni sprawdziliśmy nasze ładunki.Załadowaliśmy na tratwę zapasy, które przynieśli do groty Lugard i jego poprzednicy.Ubrany byłem teraz w tunikę funkcjonariusza Służb, z której poodrywałem oznaki szarży, gdyż nie miały już żadnego znaczenia.Ta, którą wybrałem — najlepiej na mnie pasowała — należała kiedyś do kapitana.Przez chwilę w zadumie zastanawiałem się, co też stało się z tym człowiekiem, na jednym z odległych światów lub pomiędzy światami.Zeszliśmy do groty lodowej bez większego trudu, transportując Dagny jak wcześniej Lugarda, dodatkowo owiniętą w nieprzemakalną piastę, mającą chronić ją przed zimnem i wilgocią, kiedy już będziemy na wodzie.Kłopot sprawiło dopiero opuszczenie tratwy na wodę, a potem bezpieczne wejście na jej pokład.A jednak i tego dokonaliśmy bez większych problemów.Zanim odbiliśmy od dziury w skalnej ścianie, która była dla nas przystanią, serce zabiło mi trochę mocniej; wcale nie byłem pewien, czy wybieramy rozwiązanie dla nas najlepsze.Szybko odegnałem jednak od siebie wahanie.Chociażby ze względu na Dagny, musieliśmy działać teraz szybko i zdecydowanie.Szczęśliwie nurt nie był wcale tak szybki, jak początkowo przypuszczałem.Po prostu był wystarczający, by spokojnie nieść naszą tratwę.Na jej dziobie (o ile tratwa może mieć dziób) umieściliśmy jedną z lamp; jej światło powinno w porę wydobyć z mroku każde zagrażające nam niebezpieczeństwo.That i ja zajęliśmy miejsca na burtach, by w razie potrzebyodpychać tratwę od skalnych ścian.Powietrze wciąż było zimne, jednak w miarę, jak oddalaliśmy się od groty, słabł mróz i wkrótce temperatura przypominała już tę, jaka panowała w naszym obozie.Popatrzyłem na zegarek, gdyż chciałem wiedzieć, jak długo będziemy płynęli.Wyruszyliśmy o godzinie dwunastej, nie miałem jednak pojęcia, czy ta dwunasta oznaczała północ czy południe.Po trzeciej godzinie wciąż byliśmy w drodze.Raz czy dwa razy skalny sufit znajdował się tak nisko nad naszymi głowami, że musieliśmy kłaść się na tratwie, jednak poza tym me mieliśmy żadnych poważnych problemów.W dziesiątej godzinie podróży nie wiedzieliśmy, jak długą drogę już pokonaliśmy.Ale to właśnie w tej dziesiątej godzinie Emrys niespodziewanie podniósł rękę do góry i wskazując palcem, wykrzyknął:— Gwiazda!W tej samej chwili światło lampy wydobyło z mroku roślinność, która z całą pewnością nie była w stanie wegetować pod ziemią.Nagle poczuliśmy powietrze o wiele świeższe niż do tej pory; do tego momentu nie zdawaliśmy sobie sprawy, jaką stęchlizną oddychamy.A zatem nie znajdowaliśmy się już w grotach, jednak, ponieważ dookoła była noc, nie mieliśmy pojęcia, w jakim punkcie Beltane wypłynęliśmy.Ściągnąłem lampę z dziobu i zacząłem świecić nią dookoła, by nieco zorientować się, na jakim terenie się znajdujemy.Dookoła rosły karłowate krzaki, jednak widoczne one były tylko blisko brzegu.Ponad nami wciąż górowały wysokie i postrzępione skały.Jednak w pewnej chwili kanion, którym płynęliśmy, rozszerzył się i ujrzeliśmy fragment piaszczystego brzegu.Natychmiast skierowałem tratwę w tamtym kierunku i wkrótce jej dno zaszurało o piasek.Sięgnąłem dłonią i po chwili miałem w niej odrobinę żółtego piachu i wyrastających z niego źdźbeł szorstkiej trawy.Uznałem, że możemy w tym miejscu spokojnie doczekać świtu.Gdy powiedziałem to głośno, wszyscy z ulgą przystali na moją propozycję.Wszyscy byliśmy zesztywniali i utrudzeni podróżą [ Pobierz całość w formacie PDF ]