RSS


[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.- Też pomysł!- Hmm, faktycznie, emanacje były.bardzo szczególne, niepo­dobne do niczego, z czym się wcześniej spotkałem.Nadal szliśmy na północ.Już była godzina policyjna, więc porozu­miewaliśmy się szeptem i trzymaliśmy się cieni, choć nic nie zapo­wiadało kłopotów.Może Straż zgarnęła Oskina Yahlei w drodze do domu, cha cha.Miałem oko na ręce Carla, ale tylko dla zasady.Walka z ludźmi nie wchodziła w zakres jego magicznych talentów, o czym świadczyło zajście z opryszkami na początku naszej znajomości.- Daleko jeszcze? - zapytałem.Skądś z przodu, może z odległości dziesięciu przecznic, do­biegł cichy skrzek.Urwał się nagle.Carl nastawił ucha.- To stamtąd - powiedział.Dzielnica, którą szliśmy, nie zaliczała się do eleganckich.Domy chyliły się nad ulicami, bruk był nierówny, o ile całkiem nie pokrywało go błoto, a ulice stały się wąskie i kręte.Nie była to okoli­ca, w której lubią osiedlać się mocarni magowie.- Co więc jest takiego wspaniałego w tym Yahlei? - zagadnąłem.- Jest nekromantą.To chyba coś ci mówi, prawda?- Jasne.Nekromanci uchodzą za wyjątkowych.- W rzeczy samej.Nawet wśród nekromantów Oskin Yahlei jest bardzo, bardzo potężny.- Dobra, jest więc bardzo, bardzo potężny.Co dalej?- To ci nie wystarcza? Daruj sobie głupie pytania.- Mam klienta, który jest bardziej uparty od twojego Oskina Yahlei.Dlatego nie mogę sobie darować.Od jakiegoś czasu Carl zostawał w tyle, a teraz całkiem się za­trzymał.- Ale dlaczego? Dlaczego?! - wybuchnął.- Co znaczy dla ciebie jeden klient więcej? Czy ten klient zabije cię, hmm, wyssie z ciebie aurę i zetrze cię na miazgę? Ale Oskin Yahlei.Czeka nas Śmierć.Pomyśli, że zaatakowano go z mojej winy, że go okłamałem i będziemy mieli szczęście, gdy nie spotka nas nic gorszego od śmierci.Postanowiłem nie mówić Carlowi, przynajmniej na razie, że Oskin Yahlei nie jest zwyczajnym ludzkim nekromantą.Był już chyba wystarczająco zdenerwowany.- Nie zrobi ci krzywdy, przekonasz go, że to nie twoja wina.Chodź już, bo inaczej będziesz musiał dyskutować z laską.Popatrzył na laseczkę, oceniając jej możliwości i ruszył w dal­szą drogę.Chwilę później dotarliśmy do następnego zakrętu i Carl kazał mi się zatrzymać.- Uważaj - szepnął.- Popatrz tam.Przesunąłem się przed niego i łypnąłem zza węgła.Uliczka, na której się przyczailiśmy, miała ledwie dwa kroki szerokości.Wy­chodziła na dużo szerszą, którą mógł jechać wóz.Parę lamp w za­kratowanych oknach toczyło nierówną i bezcelową walkę z nocą.Naprzeciwko rozciągała się wielka parcela porośnięta drzewami i krzakami.Otaczał ją kamienny mur, nadgryziony zębem czasu i sko­łatany przez pogodę.Carl wskazał w prawo, popatrzyłem więc w tam­tą stronę.Nad parcelą górował piętrowy budynek, wzniesiony z tego samego materiału, co mur, na którego szczycie pobłyskiwały kawa­łki tłuczonego szkła i żelazne szpice.Budynek zdobiły kolumny i wy­myślne gzymsy.Jasne, że nie został pomyślany jako dom mieszkal­ny, miał na to za grube ściany.Bardziej przypominał fortecę.- Była świątynia - wyszeptał Carl za moimi plecami.- Bóg, do którego należała, spadł ze świecznika parę lat temu.A teraz była to kwatera główna Oskina Yahlei.Przejście przez mur i wdarcie się do środka przez okno na piętrze, będące jedną z moich ulubionych metod, w tym przypadku nie rokowało wiel­kich nadziei.Byłem zmuszony podjąć decyzję, której zwykle wolałem unikać.Cichy brzęk z prawej strony oznajmił przybycie niewielkiego oddziału Straży.Żołnierze zbliżyli się do świątyni.Rozglądali się nerwowo i podskakiwali bez powodu.Miałem wrażenie, że sąsiedz­two nie przypada im do gustu.Otworzyły się drzwi, a z nich spły­nął na ulicę wachlarz światła.Jakiś mężczyzna wychylił się i za­mienił parę słów z dowódcą Straży.Widziałem go tylko z profilu, ale w świetle wyraźnie odcinał się herb na jego tunice.Był to skrę­cony purpurowy bąbel stojący w płomieniach.Rozmowa dobiegła końca i oddział wszedł do świątyni.Żołnierze przyprowadzili dwie osoby ze skrępowanymi rękami.Coś zaniepokoiło mnie w związku z tą pustą parcelą.Najwy­raźniej był to teren świątynny, świadczył o tym mur, lecz nawet w ciemności parcela nie wyglądała na zapuszczony ogród.Za­pytałem Carla.- Nie domyślasz się? To cmentarz.Jasne.Źródło surowca dla nekromanty.Zapragnąłem się zna­leźć gdzieś indziej.Niestety, byłem tutaj.- Carl, opowiedz mi o nim.- O Oskinie Yahlei? - westchnął ciężko.- Jest bardzo potężny, ale to już wiesz.Naszedł mnie trzy dni temu, żądając posłuszeń­stwa.Niewiele o nim wiedziałem, potrafiłem rozpoznać jedynie jego moc, dopóki nie odwiedziłeś mnie dziś rano.Opowiedziałem mu o tej barierze.Był zaskoczony, nie spodziewał się, że jego dzieło tak szybko wyjdzie na jaw.Skoro stało się jasne, że coś się dzieje, postanowił uderzyć w tych, którzy mogli rozpuścić wieści.- Nie chce rozgłosu.- Najwyraźniej.W rzeczywistości.Dobrze, to też powiem.Yahlei jest potężny, ale często niezdecydowany, niepewny, pełen wątpliwości.Zachowuje się tak, jak gdyby ta moc była dla niego czymś nowym.Jak na przykład w moim nieszczęsnym mieszka­niu.Ma na swoje usługi niewyobrażalną energię, z jej pomocą mógłby zrównać z ziemią cały kwartał, a jednak w krytycznym momencie postanowił zrejterować.Jest niebezpiecznym przeciwnikiem, zwłaszcza z powodu niemożności przewidzenia jego po­sunięć.Wyjrzałem zza rogu.Stara świątynia stała na swoim miejscu, a w zasięgu wzroku nie było śladu Gasha.Nie miał zamiaru mnie wyręczyć.Cofnąłem się do Carla.- W porządku.Dzięki.To bardzo.Zaplanowałem to wcześniej.Musiałem.Carl odwracał głowę, gdy przyłożyłem mu laską w potylicę.Osunął się na ziemię.Po­rwałem jego koszulę na pasy i związałem go, a następnie przetur­lałem pod jedną ze stert odpadków [ Pobierz całość w formacie PDF ]
  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • wblaskucienia.xlx.pl