[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Razem z Oyre odkryły ciepłą sadzawkę, jak dotąd zachowując to odkrycie dla siebie.W małej kotlince, zamkniętej od strony Oldorando, biły z ziemi nowe zdroje, często o temperaturze bliskiej wrzenia, i w kłębach pary spływały licznymi strumieniami do Voralu.Jeden taki strumień napotkał na drodze skałę i popłynął w inną stronę, tworząc zaciszną sadzawkę, otoczoną pierścieniem zieleni, a otwartą do nieba.Ku tej właśnie sadzawce Vry prowadziła Amin Lim.Gdy rozgarnąwszy zarośla ujrzały stojącą na brzegu jeziorka postać.Amin Lim pisnęła i zatkała sobie dłonią usta.Na brzegu stała Oyre.Naga.Jej skóra lśniła od wilgoci, a strużki wody ściekały z pełnych piersi.Nie okazując żadnego wstydu obróciła się i radośnie pomachała przyjaciółkom.- Chodźcie, czemu tak długo? Woda dziś wspaniała.Amin Lim stała jak słup soli rumieniąc się, wciąż przyciskając dłoń do ust.Nigdy jeszcze nikogo nie widziała nago.- Nic w tym złego - Vry parsknęła śmiechem na widok miny przyjaciółki.- W wodzie jest cudownie.Rozbieram się i wskakuję.Patrz na mnie, jeśli się nie wstydzisz.Pobiegła do Oyre i zaczęła rozsznurowywać wiśniowo-szary strój.Z musłangów szyto ubiór jednoczęściowy, do wciągania i ściągania w całości.Po chwili jej kombinezon leżał na ziemi, a Vry stała naga, wiotka przy bujnych wdziękach Oyre.Zaśmiała się z uciechy.- Chodź, Amin Lim, nie cudacz.Popluskaj się dla zdrowia dziecka.Razem z Oyre wskoczyły jednocześnie do wody.Zanurzając się obie pisnęły z rozkoszy.Osłupiała Amin Lim pisnęła ze zgrozy.Kończyli wielkie żarcie, kawały mięsa przegryzając cierpkimi jagodami.Twarze lśniły im od tłuszczu.Łowcy byli tężsi niż w poprzednim sezonie.Jadła mieli aż za dużo.Żeby ubić mustanga, nie trzeba było biegać.Barwnie pręgowane zwierzęta nadal podchodziły blisko łowców i tarzały się na skórach zdartych ze swych współbraci.Aoz Roon w swej nieodłącznej czarnej niedźwiedni odbył na stronie rozmowę z Gojdżą Hinem, nadzorcą niewolników, którego szerokie plecy wciąż widzieli, uchodzące w stronę odległych wież Oldorando.Aoz Roon wrócił do kompanii.Z jeszcze skwierczących na kamieniu żeberek urwał kawałek i legł z nim w trawie.Wielki pies myśliwski Kurd obskakiwał swego pana warcząc niby to groźnie, dopóki Aoz Roon nie odgrodził się gałęzią wonnej psiajuchy od amatora na jego pieczyste.Po przyjacielsku trącił nogą Dathkę.- To jest życie, brachu.Leż i żryj, ile wlezie, do powrotu lodów.Na prakamień, do końca życia nie zapomnę tego sezonu.- Świetny.To było wszystko, co powiedział Dathka.Skończył jeść i objąwszy ramionami kolana obserwował mustangi, których tabun nawracał pędem wśród traw nie dalej niż o ćwierć mili.- Cholera z tobą, nigdy nic nie powiesz - rubasznie zawołał Aoz Roon, szarpiąc mięso mocnymi zębami.- Pogadaj ze mną.Obróciwszy głowę Dathka wsparł policzek na kolanie i zmierzył Aoza Roona domyślnym spojrzeniem.- No to powiedz, co knujecie z Gojdżą Hinem?- To sprawa między mną a nim.- Widzę, że ty też nie chcesz gadać.Dathka odwrócił głowę i ponownie zapatrzył się na musłangi nawracające pod kłębiastą chmurą spiętrzoną na zachodnim horyzoncie.Powietrze wypełniała zielonkawa poświata, która odzierała barwy mustangów z jaskrawości.Wreszcie, jak gdyby wyczuwał na plecach zasępiony wzrok Aoza Roona, nie obejrzawszy się, Dathka powiedział.- Myślę.Aoz Roon cisnął ogryzioną kość Kurdowi i wyciągnął się pod obsypaną kwiatami gałęzią.- No dobra, gadaj więc.O czym tak myślisz i myślisz całe życie?- Jak złapać żywego musłanga.- Ha! I co ci z tego przyjdzie?- Nie myślę o tym, co mi z tego przyjdzie, podobnie jak i ty nie myślałeś wzywając Nahkriego na szczyt wieży.Zapadła głucha cisza, której Aoz Roon nie przerwał ani słowem.W końcu uczynił to odległy grzmot, a Elin Tal polał trutnioka [ Pobierz całość w formacie PDF ]